Jakiś czas temu, podczas seansu kolejnego znakomitego filmu rodem z Azji, zdałem sobie sprawę z faktu, że ów tytuł (darujcie, ale dziś nie pomnę co to było za dzieło) zapewne trafi do bardzo wąskiej grupy odbiorców. Uznałem wówczas, że dobrym pomysłem byłoby stworzenie zestawienia filmów azjatyckich, które po prostu trzeba znać – i oto jest! To dziesiątka filmów z Azji, które zrobiły na mnie szczególne wrażenie na różnych etapach mojego życia – część z nich na pewno znacie, ale niektórych mogliście jeszcze nie widzieć. A jeśli tak jest w istocie, nadrabiajcie natychmiast!
Nasza młodsza siostra (Japonia, 2015), reż. Hirokazu Koreeda
Niewielu reżyserów na świecie opowiada o zwyczajnym życiu tak pięknie jak Hirokazu Koreeda. W każdym z jego filmów jest oczywiście właściwa fabuła, ale to właśnie owa zwyczajność dzieł Koreedy jest najcenniejsza. Nie inaczej jest w Naszej młodszej siostrze, ekranizacji mangi Umimachi Diary, w której obserwujemy trzy dorosłe kobiety, które dowiadują się, że ich niedawno zmarły ojciec miał jeszcze jedną, nastoletnią córkę. Niespodziewanie nawiązują bliską relację z nową siostrą, a z tego wynika mnóstwo wzruszających, chwytających za serce sytuacji. Wspaniały, subtelny, intymny film nie tylko o tym, że rodzina jest najważniejsza, ale także o odkrywaniu radości życia w najmniej oczekiwanych okolicznościach.
Spragnieni miłości (Hongkong, 2000), reż. Kar-wai Wong
Relacje damsko-męskie w kulturach Wschodu, jakże przecież innych od tych zachodnich, rzadko kiedy bywają przedstawione subtelniej i bardziej zmysłowo. I nie chodzi tu o zmysłowe akty łóżkowych uniesień, a o drobne, codzienne gesty, pełne namiętności, tęsknoty, ale i szacunku. Spragnieni miłości to romans doskonały, pełny wymownych spojrzeń, dotyków i oddechów. Wszystkim tym tęsknotom towarzyszy niemożliwie piękna muzyka Shigeru Umebayashiego. W tym roku minęło 20 lat od premiery filmu – to znakomita okazja do powtórnego (a może premierowego?) seansu.
Piętno śmierci (Japonia, 1952), reż. Akira Kurosawa
Akira Kurosawa to gigant japońskiego kina, wiedzą to nawet widzowie niespecjalnie znający się na klasyce czy kinie azjatyckim. Zazwyczaj wśród jego największych dzieł wymienia się Siedmiu samurajów, Rashomon czy Ran, ale ja najbardziej cenię film spoza samurajskiego dorobku Kurosawy. Piętno śmierci opowiada o podstarzałym urzędniku, który dowiaduje się, że ma raka żołądka i zostało mu jedynie kilka miesięcy życia. Postanawia więc poznać świat nieco lepiej niż przez kilkadziesiąt lat dotychczasowego życia, czyniąc po drodze nieco dobra. Piękny, wzruszający film, który nie wychodzi z głowy jeszcze długo po seansie. Zwłaszcza, że Kurosawa nie idzie tu w tanie morały i chwytające za serce momenty równoważy gorzkimi obserwacjami o społeczeństwie.
Parasite (Korea Południowa, 2019), reż. Joon-ho Bong
O filmie Bonga napisano już chyba wszystko – ja zresztą także popełniłem recenzję tego mistrzowskiego dzieła, które obejrzałem już czterokrotnie. Nie będę więc powtarzał oczywistości – jeden z najważniejszych filmów azjatyckich (najważniejszy?) ostatnich kilku lat to absolutny must see, a jeśli potrzebujecie większej zachęty, polecam lekturę wspomnianej recenzji.
Kobieta z wydm (Japonia, 1964), reż. Hiroshi Teshigahara
Studia filmoznawcze mają wiele plusów, ale chyba największym jest nieustanne poszerzanie filmowych horyzontów. Choć Kobieta z wydm to bezapelacyjne arcydzieło kina japońskiego, nominowane do Oscara nawet nie tylko w tej najbardziej oczywistej kategorii (film nieanglojęzyczny), ale też za najlepszą reżyserię, to jednak rzadko kiedy wspominana jest w zestawieniach tych najważniejszych filmów z Japonii. A szkoda, bo to dzieło hipnotyzujące, sensualne, potężnie oddziałujące na wyobraźnię. Z jednej strony rzecz dzieje się na tytułowej wydmie, a więc w pozornie otwartej przestrzeni, z drugiej jednak to jeden z najbardziej klaustrofobicznych dramatów/filmów grozy, jakie dane mi było obejrzeć. Po seansie zrozumiałem, że nie byłoby Misery, gdyby nie Kobieta z wydm.
Raid (Indonezja, 2011), reż. Gareth Evans
Choć reżyser jest Walijczykiem, Raid to produkcja rodem z Indonezji – i to jaka produkcja! Pamiętam, jakim szokiem dla mnie i moich znajomych zwolenników kina akcji było obejrzenie Raid – to było jak spacer po rozżarzonych węglach, jazda bez trzymanki od pierwszej do ostatniej minuty. Przyznam, że Raid nie jest filmem dla każdego – natężenie niezwykle brutalnych scen i skrajnej przemocy może przytłoczyć nawet najbardziej odpornego widza, ale indonezyjski hit jest bezapelacyjnie jednym z najlepszych filmów akcji XXI wieku. Kto wie, czy nie najlepszym.
Opowieści księżycowe (Japonia, 1953), reż. Kenji Mizoguchi
Jeden z najdoskonalszych przykładów sztuki opowiadania w kinie japońskim. Mizoguchi to zaprawdę wielki mistrz tamtejszej kinematografii, stawiany w jednym szeregu z Kurosawą, Kobayashim czy Ozu, ale kto wie czy to nie właśnie on potrafił opowiedzieć najwięcej w najkrótszym czasie. Opowieści księżycowe nie mają nawet 100 minut, a opowiadają o wielu niezwykle istotnych kwestiach, jak poczucie obowiązku wobec rodziny czy etyka prowadzenia działań wojennych, a znalazło się też miejsce na solidną dawkę mistycyzmu. Osadzona w drugiej połowie XVI wieku ekranizacja opowiadań Uedy Akinariego to przepiękny przykład, że można atrakcyjność narracji połączyć z istotnym morałem.
Rozstanie (Iran, 2011), reż. Asghar Farhadi
To jeden z najtrudniejszych w odbiorze filmów na tej liście, ale nie ma się co dziwić, gdyż kinematografia Iranu raczej nie specjalizuje się w historiach lekkiego kalibru. Rozstanie to w moim odczuciu najlepszy film Asghara Farhadiego, najsłynniejszego dziś irańskiego reżysera i dwukrotnego już zdobywcy Oscara. Nagrodzony Złotym Niedźwiedziem dramat opowiada o rozstającej się parze teherańczyków, którzy muszą się mierzyć nie tylko z narastającą niechęcią do samych siebie, ale też dylematami moralnymi, które niespodziewanie pojawiają się na ich wspólnej ścieżce. Niesamowity ładunek trudnych emocji i historia, która wręcz zmusza widza do zadania sobie pytania: co zrobił(a)bym w tej sytuacji?
Harakiri (Japonia, 1962), reż. Masaki Kobayashi
Kino samurajskie to bez wątpienia nurt, który ma przede mną jeszcze wiele tajemnic, ale spośród najbardziej sztandarowych (czyt. najszerzej znanych) filmów zrealizowanych w tej konwencji to właśnie Harakiri cenię sobie najbardziej. Znakomicie opowiedziana historia samuraja, który przybywa na dwór potężnego klanu, by tam popełnić honorowe samobójstwo, wręcz skrzy się od skrytego tuż pod powierzchnią obrazu napięcia. Przez cały seans czujemy, że już za chwilę, już za momencik wydarzy się coś tragicznego / niesamowitego / zaskakującego i Kobayashi w tym względzie nie zawodzi. Atmosfera i głębia narracji to najsilniejsze elementy Harakiri, jednego z najlepszych filmów azjatyckich lat 60. ubiegłego stulecia.
Kafarnaum (Liban, 2018), reż. Nadine Labaki
W niezwykle mocnym canneńskim konkursie AD 2018 Kafarnaum mogło wydawać się filmem jakby nie na miejscu – a jednak w towarzystwie najnowszych dzieł Spike’a Lee, Jafara Panahiego, Jean-Luca Godarda czy Nuriego Bilge Ceylana kameralny film Nadine Labaki błyszczy najjaśniejszym światłem. Smutne to światło i nieco przygnębiające, bo Kafarnaum opowiada o krzywdzie, której doznaje dziecko, ale jednocześnie wspaniałe dzieło Labaki w niezwykle mądry sposób zwraca uwagę na zaniedbania, jakim mogą podlegać nieletni, nie tylko przecież w Libanie, ale i w niemal każdym miejscu na świecie. Wobec Kafarnaum padały zarzuty o kontrolowanym wymuszaniu wzruszenia na widzu (wszak łatwo uronić łzę nad losem dziecka), ale to po prostu opowiedziana z niezwykłą wrażliwością historia chłopca, który podał swych rodziców do sądu za to, że€¦ wydali go na świat.
***
A Wy? Ile spośród tych filmów oglądaliście? A może pokusicie się o stworzenie własnej listy 10 filmów azjatyckich, które trzeba znać?