Obraz Grecji stworzony przez tamtejszą współczesną kinematografię daleki jest od tego, jaki widzimy w folderach biur podróży. Ba! Różni się nawet od tego najnowszego wizerunku – kraju upadłego i zbankrutowanego. Kinematograficzna Hellada to typowy no man’s land, gdzie nikt nie chce żyć, a z którego nie da się odejść. Jak chce twierdzić autorka filmu Attenberg, Grecja to emocjonalna pustynia, ewokująca mechaniczne zachowania, a jej mieszkańcy to ludzie chłodni, zamknięci i nieumiejący okazywać uczuć. Taka właśnie jest Marina.
Prawie z nikim nie rozmawia, mało wie o świecie, choć pozornie funkcjonuje w nim normalnie – pracuje, prowadzi samochód, spotyka się ze swą jedyną przyjaciółką. Mimo to jej życia nie można nazwać normalnym. Marina twierdzi, że nie odczuwa pożądania, a kontaktem fizycznym się brzydzi. W rozmowie z przyjaciółką Bellą zastanawia się nad tym, czy nie jest aseksualna. Być może uda jej się jednak przełamać bariery alienacji, gdy pozna pewnego inżyniera, który rozpocznie pracę w jej fabryce.
Kino greckie w swoich artystycznych eksperymentach wystawia wytrzymałość widza na próbę. Nie chodzi tu o drastyczność obrazów, ale o sposób kształtowania narracji, lub raczej jej braku. Podobnie jak w Kle, nie znamy czasu ani miejsca akcji, nie wiemy nic o życiu bohaterów. Widzimy ich podczas codziennych obowiązków, ale nie poznajemy ich jako ludzi. Z ich ust wychodzą gładkie zdania, bardzo przemyślane i elokwentne, ale w żaden sposób nieprzystające do rzeczywistości.
Wiemy na czym zależy Athinie Tsangari, reżyserce i scenarzystce zarazem – z jednej strony pokazuje, do jakiego stopnia można z własnej woli izolować się ze społeczeństwa i jednocześnie nie odczuwać z tego powodu żadnego dyskomfortu, z drugiej zaś obwinia XX wiek za zobojętnienie, za zbyt szybki rozwój cywilizacyjny, za którym nie nadążyły ludzkie reakcje. Ojciec Mariny pomstuje na zbyt szybki postęp Grecji, gdzie pasterstwo przekształcono w cyfrową technologię, pomijając po drodze wszelkie niezbędne etapy wzrostu cywilizacji. Bohaterka staje się ofiarą postmodernistycznej znieczulicy, nie przejawiając zainteresowania ani swoją seksualnością, ani jakąkolwiek socjalizacją.
Film Tsangari jest zimny, ponury i odpychający, a w dodatku trudny w odbiorze. Nie mogłem się jednak powstrzymać od śmiechu, podziwiając spacery Mariny i Belli, podczas których prezentowały coraz to dziwniejszą choreografię, rodem z Ministerstwa Dziwnych Kroków Monty Pythona. Główna bohaterka, w obliczu intymnego zbliżenia, paple jak najęta, burząc jakikolwiek nastrój. Nie wie jednak, że nie powinna tego robić – cały czas spędza z osobliwą, rozwiązłą przyjaciółką, śmiertelnie chorym ojcem i filmami sir Davida Attenborough, od którego nazwiska pochodzi tytuł filmu.
Attenberg to nieco bełkotliwa, artystyczna forma przedstawienia ludzkiej alienacji. Wypada zadać pytanie, w jaki sposób Marina dorosła (ma 23 lata) bez poznania tego wszystkiego, czym żyją młodzi ludzie – imprez, szaleństw i erotycznych fascynacji. Bohaterka stara się przekonać widzów o tym, że życie w emocjonalnym ascetyzmie to jej wybór, ale robi to nieprzekonująco. Doceniam inność filmu Tsangari, jego odrębność i poezję brzydoty, jednak chyba nie dam się uwieść tej nowej fali greckiego kina.
Tytuł: Attenberg
Premiera: 8.09.2010
Scenariusz i reżyseria: Athina Rachel Tsangari
Zdjęcia: Thimios Bakatakis
Obsada: Ariane Labed, Evangelia Randou, Giorgos Lanthimos, Vangelis Mourikis