Choć horror jest jednym z najbardziej płodnych obecnie gatunków filmowych, ilość w tym wypadku z rzadka przekłada się na jakość. W zalewie śmieszno-strasznych produkcji niezwykle trudno znaleźć taką, która rzeczywiście nas przerazi. Właśnie dlatego do Autopsji Jane Doe André Øvredala podchodziłem z rezerwą, choć udział Emile’a Hirscha i Briana Coxa pozwalał mi sądzić, że jest to film z pewnymi ambicjami. Na szczęście nie pomyliłem się – norweski reżyser spakował do walizki mnóstwo skandynawskiego chłodu i zabrał go do Londynu, wykorzystując do zrealizowania szalenie intrygującego i przerażającego horroru.
Dystrybuowana przez IFC Midnight, markę specjalizującą się w strasznym kinie, Autopsja Jane Doe posługuje się prostymi konceptami. Na lokalizację filmu scenarzyści wybrali miejsce tak symboliczne, że aż banalne – 99% ekranowych wydarzeń rozgrywa się w prowadzonej przez rodzinę Tildenów kostnicy. Trudno o lokalizację bardziej przerażającą i bliższą śmierci – to przecież tam transportowane są ciała, z których niedawno uszło życie, aby można było zidentyfikować przyczynę zgonu. Właśnie z tego powodu pod skalpele Tommy’ego (Cox) i jego syna Austina (Hirsch) trafiają zwłoki tytułowej Jane Doe, czyli kobiety o nieznanej tożsamości. Ciało zakopane w piwnicy domu, w którym doszło do straszliwej zbrodni, jest zaskakująco dobrze zachowane, jednak koronerzy szybko dochodzą do wniosku, że raz jeszcze dali się zwieść pozorom.
Aby nie zdradzić zbyt wiele, w tym miejscu muszę zakończyć streszczanie fabuły. Napiszę jedynie, że Øvredal umiejętnie dawkuje informacje i stopniuje napięcie, do samego końca utrzymując widza w częściowej niewiedzy. Autopsja Jane Doe nie jest dziełem rewolucyjnym ani przełamującym kanon, dlatego osobniki dobrze zaznajomione z horrorowymi mechanizmami dość szybko zorientują się, co stoi za tajemnicą nieboszczki. Nie stanowi to jednak zarzutu, bowiem nie odkrywcza fabuła, a klimat miał być najmocniejszą stroną filmu Øvredala – i bez wątpienia nią jest. Ciemne, rozświetlane jedynie światłem laboratoryjnych lamp korytarze kostnicy, złowrogi piec krematoryjny, a nade wszystko symboliczne białe płachty, przykrywające przechowywane u Tildenów zwłoki – to wszystko tworzy atmosferę miejsca, do którego za żadne skarby nie chcielibyśmy trafić. Wszystko zrealizowane zostało jednak ze smakiem, bowiem główna lokalizacja ma w sobie mroczny, noirowy urok rodem z obrazów Edwarda Hoppera.
Nie byłoby jednak tej niesamowitej atmosfery, gdyby nie absolutnie genialna ścieżka dźwiękowa skomponowana przez duet Danny Bensi – Saunder Jurriaans. Panowie mają już na koncie m.in. równie hipnotyzujące kompozycje do Wroga Denisa Villeneuve’a i Daru Joela Edgertona, ale w Autopsji… przeszli samych siebie. Nawet w oderwaniu od obrazu (polecam przesłuchać całą ścieżkę tutaj) utwory napisane przez Bensiego i Jurriaansa brzmią niesamowicie, wywołując zachwyt i gęsią skórkę jednocześnie. Przy tym przerażającym akompaniamencie na ekranie przyzwoicie radzą sobie aktorzy, choć największy brawa należą się Olwen Catherine Kelly, irlandzkiej modelce, która zagrała Jane. Zbliżenia na jej twarz, która – choć dobrze zachowana – przeraża nieobecnym spojrzeniem, na pewno nie były łatwe, zapewne podobnie jak późniejsze oglądanie swego ciała będącego przedmiotem sekcji zwłok…
Autopsja Jane Doe to pierwsza mocna tegoroczna propozycja dla tych, którzy w kinie lubią się bać. Po sześciu latach od premiery świetnego Łowcy trolli André Øvredal raz jeszcze udowadnia, że potrafi osiągnąć imponujące efekty przy zastosowaniu bardzo prostych i oszczędnych środków, a takich twórców trzeba cenić szczególnie.
Tytuł: Autopsja Jane Doe
Tytuł oryginalny: The Autopsy of Jane Doe
Premiera: 9.09.2016
Reżyseria: André Øvredal
Scenariusz: Ian B. Goldberg, Richard Naing
Zdjęcia: Roman Osin
Muzyka: Danny Bensi, Saunder Jurriaans
Obsada: Emile Hirsch, Brian Cox, Ophelia Lovibond, Michael McElhatton, Olwen Catherine Kelly