Gdyby ktoś powiedział mi, że męczy go już wtórność kolejnych odsłon serii Gwiezdne wojny, powiedziałbym mu: rozumiem cię. Okazałbym zrozumienie, jednocześnie przyznając, że pomimo całej tej wtórności i powtarzalności, saga zapoczątkowana przez George’a Lucasa, a dziś zawdzięczająca najwięcej J.J. Abramsowi, wciąż sprawia mi dużą frajdę. Udałem się na przedpremierowy seans Skywalker. Odrodzenie bez większych oczekiwań, ale wyszedłem usatysfakcjonowany, bo Abrams zdaje się rozumieć, że jedyna rzecz, której potrzeba fanom serii Gwiezdne wojny, to znajome doznania.
A tych Skywalker. Odrodzenie dostarcza od pierwszej do ostatniej minuty. Znalazło się tu miejsce dla całego mnóstwa znanych gwiezdnowojennych pierwiastków: mitologii Jedi, mocarstwowych ambicji Sithów, zwątpienia w szeregach Ruchu Oporu, a także całej mnogości mniejszych i większych przygód, które po brzegi zapełniają 142-minutowy metraż. Można odnieść wrażenie, że Abrams chciał włożyć do dziewiątego, kulminacyjnego dla oryginalnej sagi epizodu odrobinę za dużo – uczucie przesytu, które będzie zapewne towarzyszyć niektórym widzom, jest w pełni zrozumiałe. Jednak wobec mnogości otwartych wątków, które należało doprowadzić do satysfakcjonującego końca, trzeba reżyserowi oddać, co cesarskie – wiele z rozciągniętych na całą obecną trylogię kwestii zostało zgrabnie rozwiązanych, inne potraktowano z nadmiernym patosem i ckliwością, ale w ostatecznym rozrachunku uniknięto banału i nadmiernych uproszczeń. Gwiezdne wojny, przywrócone do życia cztery lata temu, doczekały się punktu kulminacyjnego, który pozostaje wierny wszelkim prawidłom sagi, a jednocześnie nie ucieka się do środków, które w oczach najwierniejszych fanów mogłyby zostać uznane za niewiarygodne.
Akcja ponownie skupia się wokół Rey i jej relacji z Kylo Renem, który – mimo że reprezentujący Ciemną Stronę Mocy – pozostaje kimś na kształt bratniej duszy dla poszukującej własnej tożsamości adeptki Jedi. Swoiste „połączenie Mocy”, które istnieje pomiędzy tą dwójką, okaże się decydujące nie tylko dla losów każdego z nich, ale też całej galaktyki. Nie sposób napisać coś więcej o fabule, by nie zdradzić zbyt wiele, dlatego wspomnę jedynie, że sposób ukazania relacji Rey-Kylo – zarówno na płaszczyźnie emocjonalnej, jak i tej stricte fizycznej – zasługuje na spore uznanie. O tym, że Adam Driver jest znakomitym aktorem, wiemy z innych jego ról, ale Daisy Ridley nie miała zbyt wiele okazji, by potwierdzić swój talent poza gwiezdnowojenną sagą. Tymczasem w Skywalker. Odrodzenie imponuje dojrzałością – nie brakuje momentów, w których może udowodnić, że rola Rey nie przypadła jej w udziale bez powodu. Podczas gdy po seansie Ostatniego Jedi można było odnieść wrażenie, że Ridley nie udźwignęła presji związanej ze stworzeniem wiodącej roli, w IX epizodzie Gwiezdnych wojen Rey staje się pełnokrwistą postacią, która walczy o swoje i przestaje być marionetką w rękach innych. Dojmująca jest jedna ze scen konfrontacji Rey z Kylo Renem, kiedy to ostatnia nadzieja Jedi odnosi nad swoim przeciwnikiem zwycięstwo nie materialne, a moralne i duchowe.
Jak to zwykle bywa w przypadku takich filmowych podsumowań, w Skywalker. Odrodzenie nie obywa się bez wzruszających pożegnań, ale znajduje się też miejsce na zapoczątkowanie potencjalnych nowych rozdziałów i kierunków, w których podążyć może Lucasowskie imperium. Ja na przykład z chęcią obejrzałbym spin-off poświęcony bromance’owi Poe Damerona (Oscar Isaac) i Finna (John Boyega), nie wspominając już o całym filmie poświęconym droidom, z C3-PO, R2D2 i BB-8 na czele. Żaden z tych wątków czy potencjalnych kontynuacji nie narzuca się tu jednak w sposób oczywisty – nie spodziewajcie się cliffhangerów i czegoś, co zapowie nowy rozdział w historii sagi. Jest bezpiecznie: Abrams znowu puszcza oko do fanów najstarszych epizodów serii, choć można odnieść wrażenie, że robi to aż zanadto; sprawnie posługuje się humorem, przez co żarty nie wydają się wymuszone; umiejętnie wprowadza nowe postacie, ale nie pozostawia wątpliwości, kto tu gra pierwsze skrzypce. Skywalker. Odrodzenie przypomina trochę dobrze znany hotel lub pensjonat w turystycznej miejscowości, w którym co prawda nie mieszkamy na stałe, ale gdy zaglądamy do niego co kilka lat, czujemy się w nim jak w domu. Wiadomo, nie wszystko jest w nim idealne, ale kilka niedociągnięć nie jest w stanie zakłócić naszej satysfakcji ogólnego poczucia komfortu i bezpieczeństwa.
Niech ta swojska metafora będzie konkluzją tego tekstu. Nie do końca rozumiem skrajnie negatywne opinie na temat filmu Abramsa – jak gdyby spodziewano się po nim jakiejś wywrotowości, nagłego odświeżenia sagi i całego gatunku, zrewolucjonizowania sposobu, w jaki patrzymy na Gwiezdne wojny. Nic takiego się nie stało i nie miało się stać – wszak to zwieńczenie kasowej serii, której największą zaletą było to, że pozwalała nam poczuć się w rozległych światach tej space opery jak w domu. I dokładnie to robi Skywalker. Odrodzenie.
7/10
Tytuł: Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie
Premiera: 18.12.2019
Reżyseria: J.J. Abrams
Scenariusz: Colin Trevorrow, Derek Connolly, J.J. Abrams, Chris Terrio
Zdjęcia: Dan Mindel
Muzyka: John Williams
Obsada: Daisy Ridley, John Boyega, Mark Hamill, Adam Driver, Domhnall Gleeson, Oscar Isaac, Carrie Fisher, Billy Dee Williams, Keri Russell, Kelly Marie Tran, Lupita Nyong’o, Naomi Ackie, Richard E. Grant, Ian McDiarmid