Choć wydawało się, że Łowca androidów Ridleya Scotta jest jednym z tych filmów, które nie wymagają sequela, świat wstrzymał oddech, gdy gruchnęła wiadomość o przygotowywanej przez Denisa Villeneuve’a kontynuacji. Obawiano się, że bezbłędna jak dotąd intuicja Kanadyjczyka tym razem zawiedzie i nie dość, że zaliczy pierwszą wpadkę w swojej niesamowitej filmografii, to jeszcze zbezcześci pierwowzór. Dziś można powiedzieć, że obawy te nie znalazły pokrycia w rzeczywistości – Blade Runner 2049 to jednocześnie wspaniały hołd dla filmu Scotta i dzieło osobne, w autorski sposób rozwijające wątki poruszone w Łowcy.
Film Villeneuve’a miał iście mistrzowską promocję – nie tylko teasery, trailery i postery, ale też trzy krótkie metraże, nakręcone na zlecenie Kanadyjczyka (dwa aktorskie w reżyserii Luke’a Scotta oraz jeden – najlepszy z nich – animowany stworzony przez Shinichiro Watanabe), które skutecznie wzmagały apetyt przed wielką premierą. Niewykluczone, że te małe dzieła sztuki promocyjnej stanowią zapowiedź stworzenia wokół Blade Runnera swoistego uniwersum, w którym Blade Runner 2049 jest zaledwie kroplą w morzu. Na razie miały bardzo prozaiczną funkcję – miały wypełnić 30-letnią lukę pomiędzy historiami opowiedzianymi w filmach Scotta i Villeneuve’a. Dzięki krótkim metrażom dowiadujemy się bowiem, że imperium Tyrella upadło, a po Wielkim Zaciemnieniu wywołanym przez replikantów ogromny sukces osiągnął Niander Wallace (Jared Leto), kolejny mesjasz biomechaniki. Stworzył kolejną generację androidów, które są bezwzględnie posłuszne ludziom. Jednym z takich replikantów jest agent K (Ryan Gosling), pracujący w policji Los Angeles w roli łowcy androidów starszych typów. W otwierającej film sekwencji detektyw wypełnia kolejną rutynową misję, podczas której dokonuje niespodziewanego odkrycia.
Owo odkrycie staje się podstawą fabuły, którą twórcy opierają na jednym zasadniczym pytaniu – gdzie leżą granice człowieczeństwa? Odpowiedzi na tę nurtującą kwestię poszukiwał już w swym filmie Scott, ale to, co w Łowcy androidów było jedynie jednym z wątków, u Villeneuve’a stanowi meritum. Agent K staje się namiestnikiem wszystkich replikantów, którzy wierzą, że są zdolni do czegoś więcej niż tylko ślepe wypełnianie obowiązków. Blade Runner 2049 jest traktatem o tym, co od dawna fascynowała twórców kina science fiction – o możliwości uzyskania świadomości przez maszyny, o tym, czy to, co stworzone, jest lepsze lub gorsze od tego, co narodzone. Poszukując odpowiedzi na pytania zrodzone przez prowadzone przez niego dochodzenie, agent K próbuje także odkryć prawdę o sobie samym i zgłębić sens istnienia replikantów. Obowiązki służbowe stają się jedynie przyczynkiem do tego, by główny bohater zrewidował zdefiniowane od wieków pojęcia „prawdy”, „duszy” i „pamięci”.
Trudno opowiadać o głównych wątkach fabularnych Blade Runner 2049 bez zdradzania istotnych detali, które tak skrzętnie ukrywane były przez twórców. To niespotykane w dzisiejszych czasach – by w kampanii promocyjnej dużego tytułu najważniejsze elementy historii pozostały tajemnicą. Zwykle zwiastuny stanowią prawdziwy destylat efektu końcowego, który niewiele już zostawia widzom do odkrycia. Tymczasem Blade Runner 2049 do końca stanowił zagadkę – nie wiedząc, w którą stronę zdecydują się pójść twórcy, fani oryginału nawet mimo obaw tłumnie wybiorą się do kin. W tym tkwi sukces Villeneuve’a – w dobie powszechnej blockbusterozy udało mu się stworzyć kontynuację słynnego filmu, która nie stawia na widowiskowość za wszelką cenę, lecz harmonię pomiędzy dobrze skonstruowaną historią a wysmakowaną formą.
Właśnie stronie audiowizualnej należy się osobny akapit. O tym, że Roger Deakins powinien wreszcie dostać Oscara nie wypada już nawet wspominać, ale to, co zrobił w Blade Runner 2049 przechodzi ludzkie pojęcie. Nieważne, czy fotografuje ciasne wnętrza czy rozległe przestrzenie – każdy jego kadr to małe dzieło sztuki, które składa się na prawdziwe arcydzieło sztuki operatorskiej. Także niektóre efekty specjalne zapierają dech – gdy agent K „zespala” się ze swoją holograficzną ukochaną (zjawiskowa Ana de Armas) w trakcie przeglądania dowodów, widzimy dwoje aktorów, którzy na ekranie dosłownie stają się jednością. Świat przedstawiony u Villeneuve’a jest oczywiście jednym wielkim ukłonem w stronę Ridleya Scotta, ale Kanadyjczyk traktuje tę materię autorsko – wprowadza rozległe plenery, duszny mrok Łowcy androidów rozświetlając szarością i jaskrawą pomarańczą. Dla kontrastu niesamowita ścieżka dźwiękowa Hansa Zimmera i Benjamina Wallfischa uderza w znacznie cięższe tony niż legendarne kompozycje Vangelis.
O Blade Runner 2049 można by pisać i dyskutować jeszcze długo. O tym, że za mało jest świetnego Jareda Leto, że Harrison Ford jest w lepszej formie niż można było się spodziewać. O nieco zbyt długim metrażu, o tym, że film Villeneuve bywa dosłowny – zbyt dosłowny – w tłumaczeniu futurystycznej rzeczywistości. O tym, że finał mógł pozostać większą tajemnicą lub o tym, że w kilku scenach szczenięce spojrzenie Ryana Goslinga wreszcie znalazło właściwe zastosowanie. Można i trzeba o Blade Runner 2049 rozmawiać, bo ten zbyteczny – jak mogło się kiedyś wydawać – sequel sprostał niezwykle trudnemu zadaniu i okazał się jedną z najbardziej udanych produkcji 2017 roku.
Tytuł: Blade Runner 2049
Premiera: 4.10.2017
Reżyseria: Denis Villeneuve
Scenariusz: Hampton Fancher, Michael Green
Zdjęcia: Roger Deakins
Muzyka: Hans Zimmer, Benjamin Wallfisch
Obsada: Ryan Gosling, Harrison Ford, Jared Leto, Ana de Armas, Robin Wright, Dave Bautista, Sylvia Hoeks, Mackenzie Davis