O ile Przebudzenie mocy obejrzałem na pierwszym możliwym wrocławskim pokazie, o tyle na seans Łotra 1 musiałem czekać dokładnie miesiąc od premiery filmu. Bolesne to były chwile: omijanie szerokim łukiem wszelkich recenzji i analiz, unikanie dyskusji na temat filmu, kompulsywne scrollowanie, gdy na facebookowej tablicy pojawiały się linki dotyczące wszelkiej maści ciekawostek z Łotra. Wszystko to było moją codziennością przez ponad cztery tygodnie i gdy wreszcie dane mi było zobaczyć film Garetha Edwardsa, doznałem znajomego uczucia… lekkiego rozczarowania.
W grudniu 2015, idąc na nocny pokaz VII epizodu Gwiezdnych wojen, miałem ogromne oczekiwania i takież obawy, które nie znalazły pokrycia w rzeczywistości. Tym razem było odwrotnie – nie miałem oczekiwań, a co za tym idzie związanych z nimi obaw, a tymczasem okazało się, że nie jest tak dobrze, jak u J.J. Abramsa. I nie chodzi o to, że Łotr 1 to zupełnie nowa historia, poboczna wobec głównej osi fabularnej gwiezdnej sagi – nowi bohaterowie mocno zakorzenieni są w narracji opartej na konflikcie Imperium i Rebelii, jednak tonacja dzieła Edwardsa znacznie różni się od poprzednich odsłon serii. Przebudzenie mocy, podobnie jak pierwsze części Gwiezdnych wojen, miało w sobie przygodowego ducha, tę zawadiacką nostalgię, za którą tak tęskniliśmy. Łotr 1 to tymczasem skalkulowany na chłodno produkt; widowisko, które nie budzi emocji. Owszem, audiowizualny spektakl uderza w zmysł wzroku i słuchu, ale brakuje mu pazura rodem z powieści łotrzykowskiej, który charakteryzował wcześniejsze epizody.
Zamiast Kina Nowej Przygody otrzymujemy tu bowiem melodramat – historia buntowniczej Jyn Erso, która zostaje zmuszona przez dowódców Rebelii do pomocy w znalezieniu dawnego opiekuna, od początku obliczona była bardziej na wyciskanie łez niż ekscytowanie widza. Co kilka scen Edwards serwuje nam wzruszające momenty, które zdecydowanie utrudniają pełne zaangażowanie się w opowieść o losach tytułowego statku kosmicznego. Nie mam nic przeciwko emocjonalnym uniesieniom w kinie, jednak wybierając się na seans Łotra 1 nie spodziewałem się takiego natężenia cokolwiek kiczowatych wzruszeń – można zaryzykować stwierdzenie, że jakakolwiek konfrontacja czy sekwencja walki w filmie Edwardsa jest jedynie wybiegiem do punktu kulminacyjnego, obowiązkowo skłaniającego widza do uronienia łzy. To zachwianie równowagi pomiędzy przygodowymi a emocjonalnymi elementami fabuły (których przecież nie brakowało w poprzednich epizodach!) jest najbardziej rażącym przewinieniem obiecującego bądź co bądź reżysera.
Jako że po Teorii wszystkiego, gdzie Felicity Jones zjadła na śniadanie Eddiego Redmayne’a, stałem się fanem talentu brytyjskiej aktorki, jej występ w Łotrze 1 stanowił dla mnie kolejne rozczarowanie. Postać Jyn jest po prostu przezroczysta – Erso nie ma praktycznie żadnych cech charakterystycznych, a w całej historii jest zaledwie jednym z trybików. I nawet jeżeli taki był zamysł, a bohaterka kreowana przez Jones nie miała stać się jedną z ikonicznych postaci gwiezdnej serii, to mimo wszystko główna bohaterka tak oczekiwanego filmu nie powinna być tak bezbarwna. Diego Luna to aktor, który z niewiadomych przyczyn każdorazowo wywołuje we mnie potworną irytację i nie inaczej jest w filmie Edwardsa – jego kapitan Andor, choć butny i bezkompromisowy, nie ma w sobie krzty charyzmy. Na szczęście aktorsko sytuację ratują Donnie Yen (jego Chirrut to najwspanialsza postać Łotra 1!), Wen Jiang i Ben Mendelsohn, który ustawicznie wciela się w czarne charaktery, a że czyni to znakomicie, nieprędko przyjdzie mu zagrać pozytywnego bohatera. Na uwagę zasługuje też świetna rola dubbingowa Alana Tudyka, który użyczył głosu K-2SO, jeszcze jednemu kozackiemu robotowi w uniwersum Gwizednych wojen.
O ile na poziomie niezbędnych elementów dzieła filmowego Łotr 1 pozostawia sporo do życzenia, niczego nie brakuje mu w kategorii wizualna rozpierducha. Zaryzykuję stwierdzenie, że finałowa bitwa o Scarif może być najlepiej zrealizowaną sekwencją batalistyczną w całej gwiezdnej sadze, a pewnie także jedną z lepszych w kinie sci-fi. Realizacyjnie film Edwardsa naprawdę zapiera dech i chyba można już dziś zakładać, że twórca niedawnej Godzilli jest na najlepszej drodze, by stać się dla filmowych widowisk kimś takim, jak Steven Spielberg, Ridley Scott, James Cameron czy Christopher Nolan (swoją drogą interesująco wygląda progresja budżetów i wyników finansowych projektów Edwardsa). Musi jedynie popracować nad tym, by jego dzieła nie były atrakcyjne wyłącznie pod względem wizualnym, ale też fabularnym, każdy z wymienionych wyżej reżyserów potrafi bowiem stworzyć spektakl, który jest także wspaniałą historią.
Zakończenie tej pobocznej opowieści bardzo mocno podkreśla, że Łotr 1 jest ona zaledwie dodatkiem, który ma jedynie uzupełniać główny nurt Gwiezdnych wojen. Pozostaje pytanie czy przy tak mało angażującej warstwie fabularnej producentom uda utrzymać się zainteresowanie widzów, którzy – rozczarowani mało angażującymi tytułami pobocznymi – mogą stracić zapał do wyczekiwania na kolejne odsłony serii. Wobec zaledwie umiarkowanego poziomu prezentowanego przez film Garetha Edwardsa, pomysł corocznego wypuszczania nowych części Gwiezdnych wojen nie wydaje się już tak fenomenalną wizją.
Tytuł: Łotr 1. Gwiezdne wojny – historie
Tytuł oryginalny:
Premiera: 10.12.2016
Reżyseria: Gareth Edwards
Scenariusz: Chris Weitz, Tony Gilroy, John Knoll, Gary Whitta
Zdjęcia: Greig Fraser
Muzyka: Michael Giacchino
Obsada: Felicity Jones, Diego Luna, Ben Mendelsohn, Mads Mikkelsen, Forest Whitaker, Donnie Yen, Wen Jiang, Riz Ahmed, Alan Tudyk