Nie wierzyłem w ten film. Nie spodziewałem się porażki, ale też w najmniejszym stopniu nie oczekiwałem zachwytu. A teraz siedzę oczarowany emocjami, które spłynęły na mnie z ekranu podczas seansu Narodzin gwiazdy, reżyserskiego debiutu Bradleya Coopera i pierwszego prawdziwego aktorskiego sprawdzianu Lady Gagi. I czekam tylko na istny deszcz nagród, który spłynie na tę dwójkę i przepiękny film, który zrobili razem.
Wydawało się, że wybór trzykrotnie już ekranizowanej historii na swój reżyserski debiut jest ze strony Coopera przejawem zachowawczości. Że woli nie wychylać się i nie ryzykować bardziej ambitnym, ale trudniejszym w interpretacji materiałem. I być może w istocie tak było, ale też nie można powiedzieć, by Narodziny gwiazdy były jakimś szalenie łatwym do wyreżyserowania filmem – przecież mamy tu dziesiątki koncertowych sekwencji, którym trzeba było nadać odpowiednią dynamikę lub – odwrotnie – niekiedy z wyczuciem uspokoić i zapewnić kameralną, intymną otoczkę. I to wszystko się Bradleyowi Cooperowi udało. To, co robi największe wrażenie pod względem warsztatu reżyserskiego Coopera, to niesamowity reżim, z jakim realizuje swój film. Zdarza się, zwłaszcza w przypadku debiutów, że dostrzegamy słabsze momenty, w których reżyser ewidentnie nie do końca zapanował nad planem lub po prostu nie miał pomysłu na lepsze zrealizowanie sceny. W Narodzinach gwiazdy nie doświadczymy tego uczucia – tu wszystko wydaje się być na miejscu i skrupulatnie zaplanowane, a przy tym niezwykle naturalne i… no cóż, na miejscu właśnie. Bo o wielkości i talencie reżysera nie świadczą rozmach i rozbuchanie, ale takie skonstruowanie filmu, by każdy jego element wydawał się potrzebny.
Napisać, że Lady Gaga jest fenomenalną wokalistką, to jak nic nie napisać. Ale już to, że na planie filmowym radzi sobie równie dobrze, jak na scenie, nie było tak oczywiste. Tymczasem wcielając się w rolę Ally, kelnerki i niespełnionej wokalistki występującej gościnnie w drag barze, wypadła tak naturalnie, jak tylko to było możliwe. Stefani Joanne Angelina Germanotta wygląda w Narodzinach gwiazdy tak, jak chcielibyśmy ją oglądać – bez fikuśnych, ekscentrycznych kreacji i ton charakteryzacji, lecz sauté, prawdziwie i pięknie zarazem. Gdy rozmawia z Jacksonem Maine’em, kreowanym przez Coopera gwiazdorem rocka, jest bezpretensjonalna, swobodna, choć niepozbawiona kompleksów. Dopiero znajomość ze znacznie starszym, strawionym przez alkohol i narkotyki muzykiem pozwoli wyjść Ally ze skorupy i rozwinąć skrzydła. W relacji tej bohaterka odnajdzie nie tylko szansę na zrobienie kariery w branży muzycznej, ale i spełnienie miłosne. Dla Maine’a z kolei odnalezienie młodszej i, być może, zdolniejszej od niego artystki wydaje się być biletem powrotnym znad krawędzi, choć nie wszystko okaże się tak proste…
Mówiąca głosem niemal bliźniaczo podobnym do głosu Scarlett Johansson, Lady Gaga jest bez wątpienia najjaśniejszym punktem Narodzin gwiazdy, ale to, że może w pełni błyszczeć, jest też zasługą Bradleya Coopera – i to nie tylko Coopera-aktora, który doskonale uzupełnia się z mniej doświadczoną partnerką z planu, ale też Coopera-reżysera, znakomicie prowadzącego zarówno samą historię, jak i wciąż jeszcze mało doświadczoną koleżankę z planu. W Narodzinach gwiazdy wyraźnie widać, że reżyser miał bardzo precyzyjny plan na ten film – realizacja jest nienaganna, a sekwencje koncertowe wyglądają lepiej niż na niejednym autentycznym Blurayu z trasy gigantów rocka. Przyznam, że występy Jacksona i Ally zrobiły na mnie dużo większe wrażenie niż niedawno obejrzane koncertowe sceny Bohemian Rhapsody – czyż to nie paradoks? Kameralny melodramat muzyczny rezonuje znacznie lepiej niż biografia legendarnego zespołu rockowego, ma także więcej „duszy” – i właśnie to należy uznać za największe zwycięstwo Coopera.
Nic jednak Bradley’owi by nie wyszło, gdyby nie aktorska chemia pomiędzy nim a Gagą. Para gwiazdorów doskonale się uzupełnia, a przy tym sprawia wrażenie naturalnych i dobrze czujących się w swoim towarzystwie. Słynna wokalistka do zestawu swoich ogromnych możliwości artystycznych dokłada aktorstwo i wprost nie mogę sobie wyobrazić, by zabrakło jej wśródk nazwisk nominowanych do najważniejszych nagród tego sezonu. Cooper także powinien znaleźć się w gronie wyróżnionych, ale ja najchętniej dałbym mu nagrodę Grammy, bo JEZUS MARIA, JAK ON ŚPIEWA! Wszyscy wiedzieliśmy, że Lady Gaga dysponuje potężnym i niesamowicie brzmiącym wokalem, ale że Bradley Cooper potrafi wydobyć siebie prawdziwie rockowy, chropowaty śpiew? To jedno z największych pozytywnych zaskoczeń Narodzin gwiazdy – tak, jak wokalistka Gaga doskonale sprawdza się tu na polu aktorskim, tak aktor Cooper wypada wybornie jako wokalista. Oboje przekazują swoimi kreacjami mnóstwo emocji, które wybrzmiewają jeszcze mocniej, niesione przez znakomite kompozycje, w tym będące murowanym kandydatem do Oscara Shallow.
Narodziny gwiazdy to dla Bradleya Coopera debiut-marzenie: nie dość, że z miejsca stał się jednym z najbardziej chwalonych reżyserów tego roku, to jeszcze sam siebie poprowadził do stworzenia znakomicie skonstruowanej, pełnej głębi kreacji aktorskiej. Niejako przy okazji przyczynił się do – nie mam co do tego żadnych wątpliwości – rychłego rozkwitu filmowej gałęzi kariery Lady Gagi. Oboje stworzyli dzieło, które równie dobrze ogląda się i słucha go, ale – co chyba najważniejsze – także odczuwa.
8/10
Tytuł: Narodziny gwiazdy
Tytuł oryginalny: A Star Is Born
Premiera: 31.08.2018
Reżyseria: Bradley Cooper
Scenariusz: Eric Roth, Bradley Cooper, Will Fetters
Zdjęcia: Matthew Libatique
Obsada: Lady Gaga, Bradley Cooper, Sam Elliott, Rafi Gavron, Andrew Dice Clay, Anthony Ramos, Dave Chappelle