Podejmując się nakręcenia biografii wybitnej postaci można wybrać dwie ścieżki: tę łatwą, laurkową, lub trudniejszą, polegającą na stworzeniu złożonego portretu bohatera, z uwzględnieniem wad i zalet, wzlotów i upadków. Phyllida Lloyd stoi w rozkroku pomiędzy tymi metodami, nie mogąc do końca zdecydować się, czy Żelazna dama ma być pomnikowa czy demaskatorska.
Początkująca reżyserka, której poprzednim, i jak dotąd jedynym, filmem kinowym był bardzo popularny musical Mamma Mia!, postanowiła znacznie zmienić tonację i podjęła próbę sportretowania bardzo kontrowersyjnej historycznej postaci. Próba to conajmniej odważna, bowiem Margaret Thatcher elektryzuje Brytyjczyków jak mało kto. Pierwsza kobieta-premier, skrajnie konserwatywny polityk, która wywołała falę zamieszek w Wielkiej Brytanii. Trudno wyobrazić sobie bardziej kinowy materiał, a jednak sfilmowanie go nie okazało się najłatwiejszym zadaniem.
Lloyd postanowiła urozmaicić swoje dzieło narracją. Poznajemy więc lady Thatcher w sędziwym wieku, z mocnymi objawami demencji i morzem wspomnień, które stanowią kolejny element historii. Meryl Streep w roli Żelaznej Damy raz jest majestatyczna i wszechmocna, innym razem przygnębiona i niemal niedołężna. Reżyser przeplata sceny gorących debat politycznych z obrazami z życia rodzinnego, nieszczególnie jednak udanego. Widzimy Margaret Thatcher pełną pasji w walce o ideały wpojone jej przez ojca, ale równocześnie obserwujemy rodzicielską porażkę, gdy chłodno żegna się z dziećmi, odjeżdżając, by wypełnić partyjne obowiązki.
Żelazna dama ma bardzo smutny wydźwięk. Szczególnie wtedy, gdy obserwujemy powolny upadek autorytetu lady Thatcher, gdy rządzony przez nią kraj pogrąża się w chaosie, a na Falklandach trwa wojna z Argentyną. Paradoksalnie jednak konflikt zbrojny przynosi wzrost poparcia dla pani premier, która po raz kolejny umacnia się w wierze we własne poglądy. Rola Streep była wymagająca – musiała grać jednocześnie bezbronną i coraz mniej świadomą staruszkę oraz silną, nieco apodyktyczną władczynię jednej ze światowych potęg. Thatcher nie budzi szczególnej sympatii – jest zarozumiała, nawet wtedy, gdy wszyscy są przeciwko niej, bywa twarda i oschła, nie tylko dla swych przeciwników. A jednak na koniec zostaje tylko szacunek: za niezachwianą wiarę we własne przekonania, za odwagę w dokonywaniu politycznych i życiowych wyborów, za konsekwencję i upór. Za bycie najdłużej rządzącym premierem Wielkiej Brytanii w XX wieku, z siódmą najdłuższą kadencją w całej historii tego kraju.
A jednak czegoś brakuje w filmie Lloyd. Margaret Thatcher w jej filmie niemal nie miewa momentów słabości – trudno w to uwierzyć, biorąc pod uwagę długość kadencji i społeczną nagonkę, której ulegała. Z jej ust padają niezliczone komunały, pasujące bardziej do hollywoodzkiego kina batalistycznego niż filmowej biografii jednej z najważniejszych głów państw minionego stulecia. Trudno uwierzyć w nieskazitelność kreacji Thatcher, która wydaje się być nienaganna w każdym calu, a przecież – jak wiadomo – daleka była od ideału. Jak to często ma miejsce w kinie politycznym, zabrakło pazura, pewnej niepoprawności, która wyniosłaby Żelazną damę ponad poziom poprawnego, edukacyjnego, nieco pomnikowego dramatu.
Nominacja do Oscara dla Streep była oczywista, choć w tym wypadku wynika raczej ze specyfiki roli (wybitna osoba publiczna) niż autentycznie wybitnej kreacji. Dużo bardziej podobał mi się Jim Broadbent na drugim planie i gdyby w filmie Lloyd znalazło się więcej szaleństwa i nieprzewidywalności podobnej do tej, którą wniósł ten wielki brytyjski aktor, Żelazna dama byłaby jedną z ciekawszych ekranowych biografii ostatnich lat.
Recenzja pierwotnie opublikowana w portalu G Punkt (www.g-punkt.pl).
Tytuł: Żelazna dama
Tytuł oryginalny: The Iron Lady
Premiera: 26.12.2011
Reżyseria: Phyllida Lloyd
Scenariusz: Abi Morgan
Zdjęcia: Elliot Davis
Muzyka: Thomas Newman
Obsada: Meryl Streep, Jim Broadbent, Alexandra Roach, Olivia Colman, Harry Lloyd, Nicholas Farrell, Anthony Head, Richard E. Grant, Roger Allam