Jakiś czas temu stwierdziłem, że jeżeli miałbym moc cofnięcia się w czasie po to tylko, by usłyszeć na żywo jedną z nieżyjących już legend muzyki, byłby to Freddie Mercury. Miałem tę niesamowitą przyjemność i zaszczyt być na wrocławskim koncercie Queen kilka lat temu, ale z całym szacunkiem dla Adama Lamberta, który wtedy użyczał wokalu zespołowi, nie miał żadnych szans w starciu z niewiarygodnym brzmieniem głosu Freddiego, w który wsłuchiwałem się godzinami. Gdy dowiedziałem się, że powstaje film o karierze Queen, zawładnęły mną dwa uczucia – euforia i niepokój. I choć późniejsze problemy na planie Bohemian Rhapsody tylko wzmagały moje obawy, wiedziałem, że wycieczka do kina będzie nieodzowna.
Często słyszę pytanie: czy warto zobaczyć film XYZ? I jeśli zapytacie mnie o to w kontekście dzieła Bryana Singera (zastąpionego przez Dextera Fletchera tuż przed zakończeniem zdjęć), odpowiem twierdząco, bo każda okazja do posłuchania legendarnych kompozycji Queen jest dobra – zwłaszcza w odpowiednio nagłośnionej sali kinowej. Ale jeśli postawimy Bohemian Rhapsody na tle innych biografii słynnych zespołów – jak The Doors Olivera Stone’a czy niedawnego Straight Outta Compton F. Gary’ego Graya – film Singera nie wypada szczególnie imponująco. Bo choć zawiera w sobie większość najważniejszych cech solidnej kinowej biografii, brakuje mu tej najważniejszej – rockowego pazura. Jasne, wysłuchamy podczas seansu niemal wszystkich najistotniejszych przebojów Queen, od Another One Bites the Dust do We Will Rock You, ale samej narracji brakuje energii, a tempa rozwoju akcji nie można określić mianem zawrotnego. Trochę tak, jakby Bohemian Rhapsody nie było pierwotnie przeznaczone na rynek kinowy, lecz telewizyjny.
Singer nie cofa się do dziecięctwa Farrokha Bulsary (Rami Malek), który później objawił się światu jako Freddie Mercury, lecz rozpoczyna historię w jej newralgicznym punkcie – momencie nawiązania znajomości pomiędzy zafascynowanym muzyką 24-letnim Freddiem a dwoma członkami zespołu Smile, Brianem Mayem (Gwilym Lee) i Rogerem Taylorem (Ben Hardy). Muzycy rozważają rozwiązanie kapeli, gdyż właśnie pożegnał się z nimi dotychczasowy wokalista Tim Staffell, który w kapitalnie zabawnej scenie konstatuje, że Smile do niczego nie dojdzie, zaś o Humpy Bong wkrótce usłyszą wszyscy€¦ Farrokh odszukuje Maya i Taylora, studentów tego samego kampusu, by zaoferować im swój talent. Panowie z początku z niedowierzaniem podchodzą do nieznajomego obdarzonego przerośniętym uzębieniem, ale usłyszawszy próbkę jego wokalnego daru, natychmiast odzyskuję ochotę do tworzenia muzyki. Błyskawicznie zyskują rozgłos wśród lokalnej młodzieży studenckiej, ale Freddiemu i spółce to nie wystarcza – ich ambicje sięgają dużo dalej. Wkrótce zgłasza się do nich uznany menedżer (Aidan Gillen) i wytwórnia Trident/EMI, a reszta to już historia.
Nie ma sensu dłużej opisywać fabuły Bohemian Rhapsody – wszak o szczegółowym przebiegu kariery Queen można przeczytać w niejednej publikacji. Tym, czego szukałem w filmie Singera, była – lub raczej miała być – PRAWDZIWA historia, czyli opowieść o wszystkich tych tarciach, zderzeniach osobowości, twórczych awanturach. Nie szukałem tego dlatego, że kręcą mnie ludzie skaczący sobie do gardeł – gdyby tak było, śledziłbym z uwagą wojenki w rodzimej polityce. Nie, chodziło o coś zupełnie innego – o ten ogień, w którym wykuwa się legenda zespołu. W Bohemian tego zabrakło – nie ma tu rosnącego napięcia w zespole, nie ma poczucia zagubienia, który towarzyszył Mercury’emu, nie ma niemal nic o ambicjach pozostałych członków Queen, które też przecież musiały wypływać na powierzchnię w trakcie ponad 20-letniej kariery legendarnej kapeli. Innymi słowy – zabrakło „mięsa”, tekstualnej i emocjonalnej esencji, która pozwoliłaby poczuć, że oto obejrzeliśmy prawdziwy, pogłębiony portret jednego z najgenialniejszych zespołów muzycznych XX wieku.
Zapewne duża w tym „zasługa” Briana Maya i Rogera Taylora, którzy mieli kontrolę nad prawami do filmu i wykonaniem muzyki, a także doglądali całego procesu produkcyjnego. To właśnie z ich powodu z realizowanego przez wiele lat projektu zrezygnował Sacha Baron Cohen, który miał być odtwórcą głównej roli (jakiś czas temu solidnie oburzyła mnie ta informacja – dziś nie mam pojęcia, dlaczego€¦), a później rzemieślnik Bryan Singer zastąpił na reżyserskim fotelu wrażliwca Stephena Frearsa. Efektem jest film, który nie porusza do głębi, ani nie pozwala wejrzeć w duszę samego Freddiego. A może tak naprawdę nikt nie znał tego wspaniałego artysty, gnębionego przez nienazwane demony i destrukcyjne pragnienia? Rami Malek naprawdę daje z siebie wszystko, ale – zupełnie nie ze swojej winy – nie udaje mu się stworzyć pełnowymiarowej postaci. Z jednej strony jego fizys jest tak charakterystyczne, że „przebija” spod wizerunku Freddiego, z drugiej natomiast nie miał specjalnie dużego pola do manewru ze względu na ograniczający go scenariusz. Zamiast więc kreować bohatera z krwi i kości, często musi karmić widza frazesami (scena w deszczu to patos podniesiony do n-tej potęgi), które miały chwytać za serce, a tymczasem fałszują tak, jak Freddiemu nigdy się nie zdarzyło. Nieprzypadkowo znacznie wiarygodniejszą postacią jest tu Mary (wspaniała Lucy Boynton, za którą mocno trzymam kciuki!), prawdziwa życiowa miłość Mercury’ego.
Jest więc Bohemian Rhapsody przedsięwzięciem tylko na poły udanym. Dexter Fletcher z powodzeniem dociągnął ten wózek do końca, wieńcząc dzieło zrealizowane głównie przez Bryana Singera i właśnie to należy uznać za największy sukces – stworzenie solidnego filmu z czegoś, co wielokrotnie mogło się rozsypać w drobny mak. Tyle że przymiotnik „solidny” nie jest tym, czego oczekujemy po filmowej biografii zespołu Queen. Chciałem tu używać słów takich, jak „rewelacyjny” czy „niezapomniany”, a tymczasem obawiam się, że Bohemian Rhapsody to film, który zapomniany zostanie bardzo szybko.
6/10
Tytuł: Bohemian Rhapsody
Premiera: 24.10.2018
Reżyseria: Bryan Singer (+ Dexter Fletcher, niewymieniony w napisach)
Scenariusz: Anthony McCarten, Peter Morgan
Zdjęcia: Newton Thomas Sigel
Muzyka: QUEEN!
Obsada: Rami Malek, Gwilym Lee, Lucy Boynton, Ben Hardy, Josepg Mazzello, Aidan Gillen, Tom Hollander, Allen Leech