Jestem zdeklarowanym fanem Nicolasa Cage’a. Nie wiem, czy wpływ na to miała rola w Zostawić Las Vegas, która wstrząsnęła małym mną lata temu, czy filmy z gatunku pure entertainment, takie jak świetna Twierdza czy Con Air. Tak czy inaczej, ta moja wieloletnia sympatia sprawia, iż cierpię niewyobrażalnie, gdy oglądam filmy takie, jak Bad Lieutenant: Port of Call New Orleans. Nicolas Cage im jest starszy, tym żałośniejszy, niestety.
Tym razem jest narkomanem. W dodatku takim, który pracuje w policji i przed niczym się nie cofnie, by zdobyć źródło ukojenia. Zmusza kumpli, by Ci wynosili dla niego zarekwirowane dragi, konfiskuje je po przeszukaniu małolatów przed nocnymi klubami, wreszcie kupuje je od czarnoskórych dilerów. Aż dziw, że ani przez chwilę nie nachodzą go myśli, że coś może pójść nie tak. Ani razu! Być może gdy poznajemy Terence’a McDonagha jest on już tak przeżarty narkotykami, że o nic się nie martwi, ale dziwne, że główny bohater jest tak jednoznacznie zły.
Terrence bowiem oprócz ćpania gra u bukmachera, wchodzi w układy z gangsterami, gubi świadków koronnych i naraża na szwank życie prawych obywateli, w tym zniedołężniałej staruszki. Jedynym światełkiem w tunelu dla Terence’a jest Frankie – luksusowa dziwka, która zdaje się mieć do niego niesamowitą słabość. Jedynie o nią porucznik potrafi się martwić, ona determinuje dobroć w sercu Terence’a. Tak naprawdę nie wiadomo jednak, jaka jest relacja pomiędzy tą dwójką i do jakiego stopnia są w stanie poświęcić się dla siebie.
Eva Mendes – chylę czoła – bardzo dobrze zagrała kruchą Frankie. Wszystkie filmowe prostytutki są kruche i delikatne, ale patrząc na grę Mendes naprawdę mamy ochotę zapomnieć o tych wszystkich śmierdzących bogaczach, którzy ją mieli, i po prostu przytulić biedaczkę, mówiąc Wszystko będzie dobrze. Przy wtórnym Cage’u, którego zestaw opętańczych min i nawiedzonych śmiechów wywołuje tylko uśmiech politowania, to Mendes wydaje się być aktorką oscarową.
Zabrakło mi w Bad Lieutenant… wykorzystania niezbyt przecież wyeksploatowanej scenerii. Jedynie pierwsze sceny filmu, umiejscawiające akcję, zwracają uwagę na brzemię huraganu Katrina, które spoczywa na mieszkańcach Nowego Orleanu. Od tego momentu zapomniano już jakby o tym detalu, pokazując co prawda Nowy Orlean jako miasto spowite w postkatastroficznej mgle, ale nie czyniąc z tej aury atutu fabularnego. A wykorzystując muzykę Marka Ishama, moim skromnym zdaniem lepszą od samego filmu, naprawdę można było stworzyć epicki obraz.
Znamiona takiego epickiego dzieła nosi kilka scen, m.in. ta, w której tańczy dusza zastrzelonego gangstera lub gdy McDonagh w miejskim akwarium rozmawia z człowiekiem, któremu życie kiedyś uratował. Zgadnijcie, z jaką sławną książką którego sławnego polskiego pisarza może się to skojarzyć?
Pomijając jednak te kilka dosłownie sekwencji, Herzog razi niespójnością – wplata do swojego najnowszego filmu tyle nowinek (jak choćby ujęcie z kamery przy łbie iguany), że od razu mamy pewność, że nic dobrego z tego nie będzie. Chaos formalny połączony z banałem treści chyba jeszcze nigdy nie przyniósł nic dobrego.
The Bad Lieutenant: Port of Call – New Orleans; premiera: 04.09.09; reżyseria: Werner Herzog; scenariusz: William M. Finkelstein, na podstawie pierwowzoru filmu Zły porucznik Abela Ferrary; obsada: Nicolas Cage, Eva Mendes, Val Kilmer, Jennifer Coolidge