W dziewiątym już odcinku NIEDOPATRZENIA rozmawiamy z Maćkiem Niedźwiedzkim o Licencji na zabijanie, 16. odsłonie serii o Jamesie Bondzie, w której – jak się okazuje – obaj mamy spore braki. Przeczytajcie, co sądzimy o tym, jak w roli agenta 007 poradził sobie Timothy Dalton i czy warto po Licencję sięgać.
Maciek: Nigdy nie byłem blisko z Bondem, choć Casino Royale to według mnie prawdziwa perełka. W Licencji na zabijanie po raz pierwszy widziałem Timothy’ego Daltona w roli 007. To nie jest dobry film – strasznie chaotyczny i często głupawy.
Dawid: Tu akurat się dobraliśmy, bo ja też nie jestem jakimś wielkim fanem Jamesa, choć ostatnie odsłony znam i cenię. Ja także pierwszy raz obejrzałem Daltona w roli agenta 007 i uważam, że zupełnie do tej roli nie pasuje: nie jest szczególnie dystyngowany, za grosz w nim uroku, a na dodatek wygląda na cholernie zmęczonego. Film oparty na takim bohaterze po prostu nie mógł być dobry.
Maciek: Bond Daltona nie ma za grosz tej elokwencji i czaru, z której słynie agent 007. To jednak problem zarówno reżysera Johna Glena, jak i głównego aktora. Wydaje mi się, że pierwszy w ogóle nie potrafi wyeksponować drugiego i oddzielić go od tłumu, zaznaczyć jego wyjątkowości (czy Ty też czasami szukałeś oczami gdzie jest Bond?), a Dalton zdaje się nie wiedzieć w czym bierze udział i jest całkowicie przezroczysty. Oglądamy to po prostu jak jakaś zwyczajną historyjkę o typku, który gdzieś sobie stanie, gdzieś usiądzie, gdzieś się położy. To nie James Bond 007, ale Kolo XYZ.
Dawid: Zgadzam się w całej rozciągłości – nie wiem jakimi kryteriami kierowano się przy wyborze Timothy’ego Daltona na tak wyrazistą postać, ale, mimo najszczerszych chęci, facet nie podołał. To gość dobry do kostiumowych filmów BBC, ewentualnie jakiegoś porządnego drugiego planu, ale nie ktoś, kto ma na tyle charyzmy, by udźwignąć tak wyrazistą rolę. Do licha, gdy Bond-Connery się uśmiechał, to nawet mi miękły nogi! A Dalton? Ma spojrzenie zagubionego ratlerka i charyzmę sprzedawcy z obuwniczego w domu handlowym w Koziej Wólce. I wydaje mi się, że to jednak reżyser mógł być w trudniejszej sytuacji – dano mu takiego Daltona i próbował stworzyć mu warunki podobne, jakie tworzył wcześniej Rogerowi Moore’owi na planie poprzednich Bondów. Ale przy tak przezroczystym odtwórcy głównej roli to nie mogło się udać.
Maciek: Może faktycznie. Bo przecież główny bad guy Sanchez całkiem się udał Robertowi Daviemu. Ma posturę, pewnie stoi na nogach, knuje i znęca się. Robi rzeczy i daje o sobie znać. Dalton przy nim jeszcze wyraźniej blaknie.
Dawid: Bo Davi to jest kanoniczna filmowa gnida, jemu takie role przychodzą z łatwością – tak jak, nie przymierzając, Michaelowi Ironside’owi. Ale ten Sanchez to też trochę symbol całego kiczu, jaki upchnięto w Licencji na zabijanie – pejczyk, jaszczurka… Przecież to jest klasycznie przerysowany bad guy, który choćby ze względu na te swoje dziwactwa skazany jest na porażkę. W ogóle obciach to wiodąca cecha Licencji – dziewczyna Bonda z obrzynem, którym jednym strzałem wywala wielką dziurę w ścianie, Bond atakowany… wielkim sztucznym miecznikiem (!), a na deser Talisa Soto kładąca podwaliny pod najważniejszy cytat Gry o tron i mówiąca do Bonda: You know nothing!. Cudownie to wszystko kampowe!
Maciek: Haha, ja też zwróciłem uwagę na tego miecznika. Moją pierwszą myślą było wtedy: „Hmm, ciekawe, chcę tego więcej!”. Szczerze roześmiałem się też w trakcie tej sceny, gdy Bond wkrada się nocą do laboratorium, które jest przykrywką do handlu narkotykami. To, jak Bond pokonuje tam zbirów, przypomina bardziej potyczki postaci z Looney Tunes niż filmu szpiegowskiego. Perełką jest też moment, gdy Bond zostaje wezwany przez M i przełożony nakazuje mu zdać broń i odbiera mu licencję na zabijanie. Bond oczywiście się nie zgadza, rozpoczyna małą bójkę i zalicza ucieczkę efektownym zeskokiem w krzaki. M patrzy z werandy na uciekającego Jamesa i mówi do siebie: Idź z bogiem, Komandorze. Aż sobie przewinąłem, by się upewnić, że dobrze usłyszałem.
Dawid: Prawie jak „Oh captain, my captain!”. Absurd goni absurd, ale trzeba uczciwie przyznać, że wszystkie Bondy do lat 90. były takimi trochę szpiegowskimi kreskówkami. Pamiętam, jak parę lat temu oglądałem z rodzicami Moonrakera i kilka razy upewniałem się, że to, co widzimy, nie jest przypadkiem jakimś nagraniem z planu czy bloopersami – takie to było niedorzeczne! Wyczytałem też gdzieś, że Bond Daltonowski jest niby bardziej zbliżony do tego literackiego, ale jeśli rzeczywiście tak jest, to ja zdecydowanie wolę tego późniejszego, Brosnanowskiego – szarmanckiego superszpiega, a nie chłystkowatego pseudoamanta. Nawiasem mówiąc, producenci chcieli Brosnana jeszcze zanim zatrudnili Daltona, ale Pierce’a ograniczały jakieś zobowiązania kontraktowe. Może to i dobrze, bo w takiej pastiszowej konwencji mógłby wyglądać trochę nie na miejscu…
Maciek: Na pewno tak, Bond Daltona idzie w kreskówkowy absurd, a Brosnana w historie większe niż życie. Poza tym miałem wrażenie, że w Licencji na zabijanie Bond to taka trochę łamaga. W sekwencji przed czołówką w trakcie pogoni za Sanchezem jeden z agentów mówi do niego: „Ty zostań przy aucie, my idziemy strzelać”, w scenie w laboratorium jeden ze zbirów przystawia mu broń z tyłu głowy jak gdyby nigdy nic (bo się Bond nie spodziewał, biedny), a na koniec ten komentarz rozczarowanej i zakochanej Pam Bouvier mówiącej do Q: „A ja kocham tego Jamesa”. Wybrzmiało to tak, jakby Bond był jakimś pluszowym misiem. To wszystko daje mało przekonujący obraz tej legendarnej postaci. Końcową sekwencję z cysternami i pościgiem mógłby wyreżyserować George Miller – bardzo madmaxowe klimaty! Poza Daltonem problemem Licencji na zabijanie jest nie tylko scenariusz, bad guy czy intryga – realizacyjnie także nie ma w tym pomysłu, kreatywności i energii.
Dawid: A trzeba dodać, że to wszystko dzieje się w roku 1989, czyli w czasach, gdy kino akcji święciło największe triumfy. W tych okolicznościach ten bieda-Bond wygląda jeszcze bardziej przygnębiająco. Nie jest więc tak, że Licencja wygląda kiepsko tylko z dzisiejszej perspektywy – także w porównaniu ze współczesnymi jej dziełami wypada blado. I właśnie przez takie tytuły jak ten nie jestem w stanie w pełni zrozumieć fenomenu Bonda. Ten najnowszy, w wydaniu Daniela Craiga, wydaje mi się znacznie najbardziej przekonujący.
Maciek: W porównaniu do konkurencji? Oczywiście, że tak! Szklana pułapka jest rok młodsza od Licencji na zabijanie, a widać pomiędzy tymi tytułami koncepcyjną, operatorską i inscenizacyjną przepaść. Bond nr 16 wygląda przy Szklanej pułapce jak leniwy, robiony na autopilocie odcinek jakiegoś anonimowego serialu, pozbawionego jakiejkolwiek wizualnej tożsamości. Ech, zabrzmiało to zbyt elokwentnie, wystarczy powiedzieć, że Licencja na zabijanie to marny film.
Mimo, że jestem z rocznika 1991 i dorastałem przy Bondzie Brosnana, to moim 007 też jest Daniel Craig. Na pierwszy rzut oka nie pasuje, ale wystarczył moment, by wywołał u mnie efekt „wow”. Dalton to był szablonowy, przewidywalny casting (wysoki, przystojny brunet). Tak samo jak Brosnan, ale to lepszy aktor i lepiej wyszło. Dopiero przy Craigu twórcy wyszli poza te ramy i ukształtowany wizerunek Bonda. To był odważny wybór, ale, cholera, trafiony w punkt!
Dawid: Pamiętam, że gdy ogłoszono wybór Craiga, wybuchnąłem pustym śmiechem. Miałem go za kiepskiego aktora i zdecydowaną większość jego ról uważam za koszmarnie drewniane. Z tego też powodu po Casino Royale i późniejsze Bondy nie sięgnąłem aż do 2012 roku, kiedy to przekonałem się, że akurat do roli agenta 007 Craig nadaje się doskonale. Dlatego my jako odbiorcy Jamesa Bonda jesteśmy zapewne nieco spaczeni, tak samo jak nasi dziadkowie i rodzice przywiązani byli do wizerunku Bonda-Connery’ego i Bonda-Moore’a. Przy wszystkich czterech z nich Dalton wypada jednak bardzo przeciętnie i aż boję się pomyśleć, jak w tym zestawie prezentuje się George Lazenby, aktor jeszcze mniej znany, a przy tym Bond przecież zaledwie jednorazowy.
Maciek: Lazenby to ponoć ulubiony Bond Christophera Nolana, ale nie widziałem go w akcji, więc trudno jest mi to ocenić. Wiem jedynie, że Bondy to ciekawe filmy. Ciekawe pod tym względem, że są tak mało odporne na czas. To filmy, które – choć przecież bazują na najnowszych technologiach i zapowiadają nowoczesność – bardzo szybko się starzeją. Nie tylko realizacyjnie, ale też tematycznie czy pod względem wizerunku postaci kobiecych, tak często uprzedmiotowianych i spychanych na margines. Bez wątpienia jest coś nie tak z tym Bondami.
Dawid: Oj, to już jest zdecydowanie grubsza dyskusja, bo rzeczywiście filmy o agencie 007, zwłaszcza te starsze, stają się skamielinami swoich czasów, ale jeżeli są przynajmniej porządnie zrobione, to da się to jakoś obronić. A Licencja na zabijanie to całkowicie bezbarwny film, którego już pewnie nigdy nie wspomnę. Wystawiam mu 5/10, a większość tej oceny to zasługa Daviego i Talisy Soto, na którą po prostu dobrze popatrzeć.
Maciek: Ode mnie też 5/10. Za tą radosną bójkę z uzbrojonym w rybę przeciwnikiem i, kurczę, jakby to nie było złe i nieudolnie zrobione, Bond to zawsze ciekawostka. Niedobre, ale treściwe.
€”€”€”€”€”€”€”€”€”€”€”-
Maciej Niedźwiedzki – krytyk filmowy, redaktor portalu Film.org.pl, niezrównany znawca filmów animowanych. O sobie pisze tak:
Kino potrzebowało sporo czasu, by dać nam swoje największe arcydzieło, czyli Tajemnice Brokeback Mountain. Na bezludną wyspę zabrałbym jednak ze sobą trylogię Toy Story. Od dłuższego już czasu w redakcji Filmorgu. Najwięcej uwagi poświęcam animacjom i, co roku w maju, festiwalowi w Cannes. Z kinem może równać się tylko jedna sztuka: futbol.