Miłość nastolatków na ekranie, szczególnie tym wielkim, prezentuje się uroczo. Jeszcze bardziej wzruszająco jest, gdy w filmową historię wpleciona zostaje przedwczesna śmierć jednego z młodych bohaterów. Stworzenie prawdziwego wyciskacza łez nie wydaje się zatem trudne, a dowód na to dał Josh Boone filmem Gwiazd naszych wina.
Wyniki z amerykańskiego box-office przekonują, że tego typu produkcje mają wielu wielbicieli, gotowych ochoczo podążyć do kina, by obejrzeć jeszcze jedną opowieść o szaleńczej, acz skazanej na niespełnienie miłości. Gwiazd naszych wina miała wszelkie dane, by zostać dużym hitem – i została, choć sukcesu tego nie wypada rozpatrywać w kategoriach innych niż komercyjna. Choć w ciągu trzech tygodni wyświetlania zarobił na świecie blisko czternastokrotność swego budżetu, może z powodzeniem stać się przykładem powielania melodramatycznych klisz.
Wobec produkcji takiej jak ta można mieć tylko dwie postawy: albo dać się ponieść wzruszającej do głębi historii pełnych uroku bohaterów, albo odrzucić powierzchowne próby manipulowania emocjami widza. Przy całej dobrej woli, jaką miałem dla Gwiazd…, oraz całkiem obiecująco zapowiadającemu się początkowi, po kilkudziesięciu minutach na dobre dołączyłem do drugiej z wymienionych grup. Mając w pamięci świetne Restless Gusa Van Santa, spodziewałem się podobnego podejścia do tematu (nie znam literackiego pierwowzoru) miłości nastolatków obciążonej medycznym wyrokiem na jedno z nich. Tam było sporo czarnego humoru, a mniej słodyczy, tutaj – choć nie brakuje zabawnej ironii – proporcje zostały odwrócone.
W filmie Boone’a urocza, lecz przeciętna Shailene Woodley wciela się w rolę Hazel Grace Lancaster, cierpiącą na raka tarczycy nastolatkę, której najwierniejszym kompanem jest butla tlenowa. Poznajemy ją w chwili, gdy daje się namówić rodzicom na uczestnictwo w rakowej grupie wsparcia, gdzie rzekomo ma zawiązać nowe znajomości. Jakkolwiek okrutnie by to nie brzmiało, bohaterka postanawia dać szansę fanatycznie chrześcijańskiemu terapeucie – wszak poza wizytami w szpitalu i czytaniem na okrągło tej samej książki nie ma nic ciekawszego do zrobienia.
Tam właśnie poznaje miłość swego krótkiego życia, Augustusa Watersa, który wydaje jej się chłopakiem nie z tego świata – choć również ma za sobą walkę z rakiem, która pochłonęła sporą część jego prawej nogi, jest pełen pozytywnej energii i kuszącego lekkoduchostwa. Hazel szybko zdaje sobie sprawę, że zakochuje się w jego zabawnym cwaniactwie, on zaś bez pamięci zakochuje się w jej wrażliwości. Mają też wspólne marzenie – po tym, jak Hazel zaraża Augustusa sympatią do pewnej książki, chcą uzyskać od autora informacje na temat niedopowiedzianego zakończenia. Wspólny cel zbliży do siebie dwoje bohaterów, mimo że dziewczyna długo studzić będzie zapały swego ukochanego.
Dalsze streszczanie scenariusza nie ma większego sensu – Gwiazd naszych wina (o dziwo tytuł został przetłumaczony dosłownie, choć akurat tym razem nie musiał…) to wizja rzeczywistości, w której wszelkie cierpienia związane z rakiem rzeczywistość rekompensuje bohaterom na wszelkie inne sposoby. Gdy lekarz zabrania Hazel wyruszenia w wymarzoną podróż na spotkanie z ulubionym pisarzem, a rodzice nie mają na nią środków, Augustus – choć ma dopiero 18 lat – popisuje się przedsiębiorczością i sprytem, a mama w cudowny sposób uświadamia lekarzom, że wyprawa nie zagraża życiu córki. Młodzi bohaterowie wysławiają się w sposób, którego nie powstydziliby się edwardiańscy poeci, a szlachetny Augustus zawsze pomaga swemu przyjacielowi, nawet jeśli miałoby to oznaczać zdemolowanie pokoju w jego (rodziców) domu.
Słodkie absurdy mnożone są w każdej scenie, a swą kulminację uzyskują w scenie, w której pierwszy pocałunek zakochanej pary oklaskiwany jest przez grupę przypadkowych turystów. Rozanielony uśmiech przewodniczki Hazel i Augustusa mimochodem był jakby odbiciem w krzywym zwierciadle dla grymasu politowania, jaki pojawił się na mej twarzy. Scenarzyści Gwiazd… zadbali, by w ich filmie nie zabrakło ani jednej romantycznej kalki – jest więc łączący kochanków przedmiot (książka), jest magiczne słowo porozumienia, są znamienne dla obojga cytaty, jest też wreszcie dramat i śmierć, które akurat w tej opowieści nie zaskakują widza.
Filmy takie jak ten mogłyby oswajać widzów z tematem choroby i śmierci, lecz pod jednym warunkiem – zachowania elementarnej zgodności z rzeczywistością. Tej w filmie Boone’a brakuje. Zażycie potężnej dawki chemioterapii nie przeszkadza w figlach z przyjaciółmi, rzadko też wpływa na ogólne samopoczucie czy jasność umysłu, zaś napady chandry bywają jedynie przelotne i z łatwością dają się zwalczyć. Obraz choroby w tym wydaniu to obraz małych heroizmów na każdym kroku. Akceptacja utraty zdrowia lub życia to problem, z którym w rzeczywistości ludzie zmagają się latami – w Gwiazdach… to proces niemal automatyczny i niezauważalny.
To nie jest tak, że wolałbym, aby ten film nie powstał – nie żałuję czasu nań poświęconego, nie pomstuję na reżysera i scenarzystów, a nawet doceniam sympatyczną chemię pomiędzy Woodley i Elgortem. Jest w tej opowieści sporo ciepła i nadziei, jednak obawiam się, że infantylizm ujęcia głównego tematu bardziej zaszkodzi licznej (i pewnie w większości nastoletniej) widowni tego dzieła niż w czymkolwiek jej pomoże.
Tytuł: Gwiazd naszych wina
Tytuł oryginalny: The Fault in Our Stars
Premiera: 16.05.2014
Reżyseria: Josh Boone
Scenariusz: Scott Neustadter, Michael H. Weber, na podstawie powieści Johna Greena pod tym samym tytułem
Zdjęcia: Ben Richardson
Muzyka: Mike Mogis, Nate Walcott
Obsada: Shailene Woodley, Ansel Elgort, Nat Wolff, Laura Dern, Sam Trammell, Willem Dafoe, Lotte Verbeek