Rzadko ktoś popełnia horrory, w których poziom absurdu i/lub idiotyzmu nie przekracza norm unijnych. Tym bardziej miło, gdy trafiają się takie 30 dni mroku, które trzymają w napięciu, straszą i w dodatku przełamują standardy.
Bo kilka tych standardów obraz Slade’a przełamuje. Na przykład ten, że wampiry to stworzonka bez mózgów, a jedynym ich napędem jest uzależnienie od krwistego napoju. Tutaj, tzn. w pogrążonym trzydziestodniową nocą Barrow, wampiry to istoty nie dość, że myślące, to przebiegłe i okrutne. Nie ujawniają się, dopóki nie zamkną ludziom drogi ucieczki i nie będą pewni ostatecznego zwycięstwa. I to sprawia, że wampiry wreszcie są straszne!
Innym przełamanym standardem jest główny bohater. Tutaj to nie superbohater, który każdemu wilkołakowi / zombie / wampirowi czy innemu badziewiu jest w stanie uciec, wszystko skonstruować, obmyślić genialny plan i uratować świat. Eben, choć jest szeryfem, boi się, jak cholera, jest astmatykiem i potrzebuje pomocy innych. Scenarzyści nie bali się uratować mu skóry rękami jego żony. To kolejny stereotyp, którego pozbył się Slade i za to brawa.
No i samo miejsce akcji, zdjęcia, montaż. Generalnie cała otoczka i warsztat tego dzieła są magiczne, magicznie złe. Wiem, że pomysł na film nie jest autorski, tylko wziął się z komiksu, ale i tak jest fantastyczny, a jego realizacja wygląda przystępniej niż na kartach komiksu.
Bałem się. No co tu dużo mówić – siedziałem jak na szpilkach. Dziękuję twórcom filmu, że w końcu poczułem się tak, jak widzowie horrorów czuć się powinni. Doceniłem zakończenie, doceniłem każdą postać, każdą scenę. Trafił się horror, który nie zaprzecza wartości kina. Ten gatunek chyba już takich perełek nie pamięta…
30 dni mroku (30 Days of Night); premiera: 16.10.07 ; reżyseria: David Slade; scenariusz: Steve Niles (komiks, scenariusz), Stuart Beattie, Brian Nelson, Ben Templesmith (komiks); obsada: Josh Hartnett, Melissa George, Danny Huston, Ben Foster