Donald Trump robi wystarczająco dużo, by regularnie dyskredytować samego siebie, dlatego film ukazujący początki jego biznesowego imperium, a także jego przemianę w bezdusznego “killera” dla nikogo nie będzie szczególnie odkrywczy. A jednak Wybraniec Aliego Abbasiego to produkcja niezwykle ciekawa, bowiem stanowi pewne dopełnienie wizerunku byłego, a może także przyszłego (piszę tę recenzję w dniu wyborów) prezydenta USA. Dowiemy się bowiem sporo nie tylko o kontekście rodzinnym i społecznym, z którego wyrastał Trump-przedsiębiorca, ale także o tym, kto tak naprawdę stworzył tego bezlitosnego rekina biznesu.
W jednej z pierwszych scen Wybrańca młody Donald Trump (świetny Sebastian Stan, dla którego to był wyjątkowo udany rok), jeszcze pozbawiony werbalnych i mimicznych manieryzmów, popija szampana w elitarnym klubie towarzyskim, opowiadając towarzyszącej mu atrakcyjnej kobiecie o wszystkich grubych rybach siedzących przy sąsiednich stolikach. Jedną z tych ryb – być może największą – okazuje się Roy Cohn (absolutnie genialny Jeremy Strong), okryty złą sławą kontrowersyjny prawnik, który zaintrygowany nieco zagubionym w towarzystwie, ale ambitnym młokosem postanawia wziąć go pod swoje skrzydła i udostępnić niesamowicie szerokie koneksje. To dzięki ekscentrycznemu i bezwzględnemu zarazem Cohnowi Trump powoli zaczyna spełniać swoje biznesowe marzenia, których nie dane mu było zrealizować pod czujnym okiem ojca (Martin Donovan). Donald nie tylko przekonuje do swoich pomysłów coraz to potężniejszych przedsiębiorców i decydentów, ale też sukcesywnie pompuje swoje ego, które szybko okazuje się zbyt duże, by pomieścić się w ramach jakiejkolwiek relacji, która istniała w życiu Trumpa juniora. Korzystając z wątpliwych moralnie zasad i mechanizmów podpatrzonych u Roya Cohna, przyszły prezydent brnie po trupach (niekiedy dosłownie) do kolejnych celów, których lista zdaje się nie mieć końca.
Obserwujemy człowieka przekonanego o własnej wielkości, który nie zna słowa “kompromis”.
Łatwo było w Wybrańcu uderzyć w populizm i zrealizować kolejny film w duchu #metoo, badający niezliczone przecież zarzuty wobec Trumpa, dotyczące molestowania seksualnego, korupcji i wielu innych procederów, które prezydentowi USA zdecydowanie nie przystoją. Abbasi w swojej soczewce umieszcza jednak samego Donalda i jego postępującą manię wielkości, objawiającą się nie tylko coraz trudniejszymi do sfinansowania i nie zawsze przemyślanymi przedsięwzięciami, ale przede wszystkim absolutnym brakiem szacunku do kogokolwiek. Na drodze do sukcesu – a w zasadzie do kolejnych, i kolejnych sukcesów – Trump obraża i odpycha od siebie w zasadzie wszystkich, którym kiedykolwiek na nim zależało. Obserwujemy człowieka przekonanego o własnej wielkości, który nie zna słowa “kompromis”, a człowieczeństwo zamienił na pękający w szwach skarbiec. Jasnym jest, że Abbasi nie zamierza budzić wobec Trumpa sympatii – może na samym początku można jeszcze odrobinę kibicować zahukanemu Donaldowi, ale gdy raz za razem przymyka oko na głęboko niemoralne (a często wręcz nielegalne) metody Cohna, powtarzając niczym mantrę zasady wpajane mu przez kontrowersyjnego mentora, Trump junior nie zasługuje już nawet na krztę empatii. Realizując amerykański sen, odziera go z wyjątkowości, pozostawiając na ekranie jedynie chciwość i nigdy nie zaspokojoną żądzę władzy.
Jeśli wierzyć wykreowanej przez Sebastiana Stana postaci, Donald Trump nie zawsze stosował przerysowaną mimikę i artykulację, którym zawdzięczamy setki, jeśli nie tysiące internetowych memów. One pojawiają się dopiero później, gdy dziedzic nieruchomościowych magnatów zaczyna brylować w świecie biznesu, mediów i polityki. Wybraniec nie upupia jednak zupełnie postaci Trumpa, określanego mianem jednego z najgorszych prezydentów w historii USA. Pokazuje natomiast to, o czym wiemy już od dawna: że przeciwnik Kamali Harris zawsze był “jakiś”, że jego bezwzględność i charyzma otworzyła mu już niejedne drzwi; kto wie czy ich magia nie otworzy mu ponownie tych do Białego Domu.