Choć może trudno w to uwierzyć, spośród filmów biorących udział w oscarowym wyścigu to właśnie najnowsze dzieło Robert Zemeckis wydaje się być najbardziej amerykańsko-konserwatywne. Z drugiej strony bodaj tylko Lot jest chwilami tak nachalnie dydaktyczny i przewidywalny.
Trzeba też dodać, że najnowsze dzieło twórcy
Forresta Gumpa jest też filmem nienajlepiej zorganizowanym narracyjnie, pełnym wątków i postaci zupełnie przypadkowych, niepasujących, dodanych jakby na siłę w celu uzyskania dłuższego, oscarowego metrażu (większość nominowanych filmów z USA trwa ok. 150 min). To zaskoczyło – i zawiodło – mnie najmocniej, gdyż uważałem Zemeckisa za jednego z tych hollywoodzkich rzemieślników, którzy brak artystycznego szlifu zastąpili doskonałą umiejętnością opowiadania historii, zarówno tych niezwykłych, jak i tych najbardziej banalnych. Opowieść o pilocie niewielkiej linii lotniczej, który będąc pod wpływem alkoholu i narkotyków ratuje przed śmiercią w katastrofie samolotu ponad 90 osób, z pozoru gwarantuje wystarczający ładunek dramaturgiczny, by pochłonąć widza bez reszty. Niestety, niezrozumiałe zabiegi narracyjne Zemeckisa prowadzą do zakłócenia odbioru Lotu, który staje się kolejną produkcją ku czci jednego aktora – tym razem Denzela Washingtona.
Choć jeden z najpopularniejszych czarnoskórych aktorów tworzy kreację wartą zapamiętania i nagrodzenia (nominacja do Oscara), to trudno oprzeć się wrażeniu, że film Zemeckisa jest niczym więcej niż laurką ku czci Washingtona. A przecież mógłby być, gdyby twórcy powstrzymali się od wprowadzania pewnych wątków, a pomijania drugich. Whip Whitaker, doświadczony, choć niestroniący od używek pilot, jest idealnym przykładem antybohatera, który z jednej strony dokonuje cudu ocalenia swych pasażerów, z drugiej zaś staje się obiektem śledztwa, które ma na celu zbadanie jego trzeźwości podczas katastrofy. Gdyby Zemeckis i scenarzysta John Gatins spróbowali nieco więcej czasu i miejsca poświęcić samemu dochodzeniu, a nie kolejnym pijackim wybrykom Whitakera, Lot mógłby stać się filmem znacznie bardziej trzymającym w napięciu, ocierającym się o kino sądowe i bardziej rzeczowym.
Tymczasem możemy oglądać płytką znajomość bohatera i narkomanki Nicole (Kelly Reilly), która w cudowny sposób wychodzi z niszczącego uzależnienia, nie potrafiąc jednak pomóc swemu nowemu przyjacielowi. Obiecująco zapowiadająca się postać Harlinga Maysa, grana przez świetnego Johna Goodmana, pojawia się w filmie zaledwie dwukrotnie – bohater wzięty żywcem z Las Vegas Parano jest znakomitym smaczkiem, a jednocześnie klamrą spinającą wydarzenia mające miejsce po katastrofie. Te dwie postacie stanowią dowód irytującej nierówności filmu Zemeckisa, a jednocześnie potwierdzeniem, że doświadczony reżyser nie stracił zupełnie zmysłu kreowania znakomitych historii i bohaterów.
Gwoździem do trumny Lotu staje się jednak jego dydaktyzm i łopatologiczny, konserwatywny przekaz. Trudno pisać o nim, bez zdradzania ważnych elementów fabuły, ale jest on dostrzegalny bez trudu – w finale obserwujemy tryumf właściwych ideałów i cnót, zwycięstwo szlachetnej bohaterskiej postawy, a wszystko ku chwale wielkiej idei amerykańskiej państwowości i wolności. To smutne, ale propagandowy wydźwięk ostatnich scen Lotu przekreśla zupełnie wszelkie pierwiastki dobrego kina, jakie widz mógł dostrzec wcześniej. Jeszcze smutniejsze jest zaś to, że w demagogiczną puentę wydają się wierzyć zarówno Zemeckis, jak i Washington.
Tytuł: Lot
Tytuł oryginalny: Flight
Premiera: 14.10.2012
Reżyseria: Robert Zemeckis
Scenariusz: John Gatins
Zdjęcia: Don Burgess
Muzyka: Alan Silvestri
Obsada: Denzel Washington, Kelly Reilly, Bruce Greenwood, John Goodman, Don Cheadle, Melissa Leo, Nadine Velazquez, Tamara Tunie