Dziś dorzuciłem do wielkiej skarbonki Jamesa Camerona kolejne kilka dolców. Przybyłem, zobaczyłem, oniemiałem. Nieważne, ile lat trzeba było czekać na baśniową Pandorę, ile milionów pochłonął proces tworzenia tego epickiego w swym rozmachu dzieła. Wrażenie, jakie Avatar wywiera na widzu było, jest i będzie tego warte.
Historia Jake’a Sully’ego (Sam Worthington), jeżdżącego na wózku byłego marine, była już streszczana w wielu miejscach, ale przytoczę ją raz jeszcze – oto Jake staje przed szansą wylotu na Pandorę – planetę zamieszkaną przez rasę Na’vi, lud o bogatych tradycjach i niezwykle silnym związku z naturą. Ziemianie wybierają się na Pandorę w jednym tylko celu – by zdobyć Unobtanium [Cameron puszcza do nas oko – nazwa Unobtanium to wariacja na temat słowa unobtainable, czyli niemożliwy do nabycia], które pozwoli odżyć Ziemi, a jeśli będzie to koniecznie – dokonać eksterminacji tubylców. Ta wydaje się wielce prawdopodobna, gdyż większość Na’vi zamieszkuje teren największego złoża cennego minerału. Aby przekonać miejscowych do przenosin w inny rejon planety, Ziemianie używają avatarów – stworzeń stworzonych z DNA ludzi i osobników Na’vi. Początkowo Jake myśli jak typowy żołnierz – dobro kraju (w tym przypadku planety) jest najważniejsze, a los Na’vi marginalny. Jednak gdy rozwinie się jego uczucie do Neytiri (cyfrowo zmutowana Zoe Saldana), a on sam zostanie przyjęty do grona Omaticaya, w Jake’u zrodzą się myśli kwestionujące postępowanie ludzi. Były marine stanie przed wyborem, po dokonaniu którego stanie się zdrajcą. Pozostaje pytanie – zdrajcą której rasy?
Nie sposób opisać mnogości detali, wspaniałości krajobrazów, ogromu przestrzeni, które pojawiają się w Avatarze. Świat, który zrodził się w wyobraźni Camerona, można porównać chyba jedynie do wielogatunkowego uniwersum, które w sadze Gwiezdnych wojen stworzył George Lucas. Wszystkie zwierzęta, których dosiadają Na’vi, sprawiają wrażenie prawdziwych, ich istnienie nie dziwi nas ani nie zastanawia; podobnie jest z całą florą Pandory. Świat Na’vi jest rajski, harmonijny, kuszący. Spotkałem się z opiniami widzów, którzy jako największą zaletę filmu wymieniają pragnienie do przeniesienia się na Pandorę, które rodzi się w widzu po obejrzeniu filmu. Chyba jeszcze żadna filmowa planeta nie była tak niesamowita, tak wspaniale nieokiełznana. Idę o zakład, że w przeciągu kilku tygodni powstaną fankluby Avatara, w których będzie się mówiło w języku Na’vi. A korepetycji z tego języka udzielać będzie sam Cameron.
Jakość mimiki twarzy nie może pozostawiać nic do życzenia – już wkrótce nie będziemy mogli odróżnić prawdziwych aktorów od cyfrowych wcieleń. Wspaniale wygląda tutaj jedyna scena, w której Neytiri i Sully spotykają się w swoich właściwych wcieleniach – ten obraz nie kłuje nas w oczy, nie zaznaczają się żadne różnice. Kompletna harmonia. Pozostaje żałować jedynie, że tak ubóstwiana przez Camerona technika 3D została wykorzystana w tak niewielkim stopniu – przyznam szczerze, że to najsłabiej zrobiony w 3D film, jaki widziałem. Tym, którzy zastanawiali się nad obejrzeniem analogowej wersji filmu, nie będę odradzał – na pewno wiele nie stracicie.
Czy to najlepszy film w historii kina? Na pewno nie, bo przecież fabuła filmu jest ograna, mało w nim humoru, choć sporo dramaturgii. Profile postaci, ich zachowania są już znane, pojawiły się w dziesiątkach filmów. Ale przecież nie głębią fabularną chciał urzec nas Cameron – to wizją mieliśmy się zachwycać. Jego wizją. I coś mi mówi, że jeszcze długo będziemy się zachwycać.
Avatar; premiera: 10.12.09; reżyseria: James Cameron; scenariusz: James Cameron; obsada: Sam Worthington, Zoe Saldana, Sigourney Weaver, Stephen Lang, Michelle Rodriguez, Giovanni Ribisi