Iluż będzie takich, którzy z kina wyjdą z niesmakiem. Wszak miała to być szalona komedia, pełnometrażowy absurdalny żart, a nie jakaś egzystencjalna tyrada! Nic z tego, moi drodzy – ci, którzy myśleli, że ubawią się niczym na Dniu świra, srogą się zawiodą. Birdman Alejandro Gonzáleza Iñárritu jest bowiem czymś dużo bardziej skomplikowanym, znacznie trudniejszym w odbiorze, choć równie bogatym w treść i pokoleniowo akuratnym, co film Koterskiego.
Jest w postaci Riggana Thomsona coś z Adasia Miauczyńskiego. Podobnie jak kultowa w polskim kinie postać jest niewolnikiem neurozy i potencjalną ofiarą autodestrukcji. Miota się w miażdżącym uścisku własnych ambicji i niezbywalnej przeszłości, a przede wszystkim – podobnie jak Adaś – swoje życie podporządkował kobietom. Sławny niegdyś aktor, który usiłuje zerwać z wizerunkiem odgrywanego niegdyś superbohatera, walczy o swoje dobre imię. Chce wystawić ambitną adaptację prozy Raymonda Carvera, lecz tak naprawdę pragnie zyskać uznanie w oczach dam swojego życia: dawnej i obecnej partnerki, buntowniczej córki, wreszcie – okrutnej krytyczki teatralnej, która nie daje mu żadnych nadziei na pozytywną recenzję. Napięcie tkwiące w Rigganie rozrywa go od środka, lecz jego największym nemesis jest nie kto inny, jak on sam.
Iñárritu, meksykański poeta realizmu, Birdmanem wyruszył na nieznane dla siebie wody – podjął się stworzenia dzieła niejednoznacznego, mieszającego rzeczywistość z fikcją, bardzo odważnego formalnie. Efekt jednego długiego ujęcia, uciekanie kamerą w miejsca na planie na pozór nieważne, stosowanie niezwykłej kolorystyki świateł – to wszystko dotąd w filmach Meksykanina było nieobecne. Spokojne, choć niekoniecznie proste narracje zastąpiła swego rodzaju fabularna ekwilibrystyka, w której nigdy nie wiadomo, co jest prawdą, a co ułudą. Na dodatek Iñárritu staje się meta – wchodzi w świat sztuki jak nigdy wcześniej, ustami aktorów mówiąc o procesie produkcji, finansach, promocji i wszystkich innych przyziemnych kwestiach. Pobudki Riggana zderzają się z prozą organizacji teatralnego przedsięwzięcia, a na dodatek otaczający go ludzie wydają się nie mieć dla niego ani krzty zrozumienia.
Ogląda się to wybornie. Podobno tylko Michael Keaton może stawać w szranki z Eddiem Redmaynem w wyścigu po Oscara i – choć seans Teorii wszystkiego jeszcze przede mną – wygraną dawnego Batmana przyjąłbym z zadowoleniem. Nominacje Emmy Stone i Edward Norton nie są już tak zrozumiałe, jednak niemal każdy członek obsady ma w Birdmanie scenę, która zachwyca. Doskonałe zdjęcia Emmanuela Lubezkiego (który najprawdopodobniej zdobędzie drugą z rzędu nagrodę Akademii) czynią z tej nietuzinkowej opowieści prawdziwie szaloną podróż, którą nasycić można nie tylko oczy, ale i ducha. Mnogość nawiązań do tytułów i ludzi filmu, liczne cytaty z poezji i prozy, a nade wszystko odwołania do biografii twórców tego dzieła sprawiają, że Birdman jest propozycją dla wymagających i uważnych widzów, lubiących dzieła angażujące ich na wielu płaszczyznach.
Iñárritu zamienił realizm poetycki na magiczny, Keaton porzucił maskę nietoperza na rzecz podobizny ptaka, a Stone ze słodkiej buntowniczki stała się buntowniczką pyskatą. W tle tej na pozór oryginalnej opowieści pobrzmiewają echa twórczości Kaufmana, a Birdman przypomina nieco Synekdochę, Nowy Jork ery social media. Film twórcy 21 gramów bawi, ukazując powierzchowność większości gestów i zachowań bohaterów, ale jest też nieprzyjemną diagnozą współczesnej sztuki, w której zbyt często i zbyt szybko ogłasza się rewolucje. To wszystko już gdzieś było. Cóż jednak z tego, skoro – podane raz jeszcze, ale inaczej – wciąż robi wrażenie i zastanawia?
Tytuł: Birdman
Premiera: 27.08.2014
Reżyseria: Alejandro González Iñárritu
Scenariusz: Alejandro González Iñárritu, Nicolás Giacobone, Alexander Dinelaris, Armando Bo
Zdjęcia: Emmanuel Lubezki
Muzyka: Antonio Sanchez
Obsada: Michael Keaton, Emma Stone, Edward Norton, Zach Galifianakis, Naomi Watts, Andrea Riseborough, Amy Ryan, Lindsay Duncan