Jak długo można wyśmiewać standardy, wykpiwać ludzkie przywary i obnażać społeczne niedoskonałości? Sacha Baron Cohen wierzy, że długo. Jego kolejne wcielenie to podobno austriacki kuzyn Borata, ale w istocie jest jedynie marną kalką swojego krewnego. Brüno to ciężkostrawna potrawa, po której długo nie będziecie mogli pozbyć się wzdęcia.
Fabuły prawie nie ma – Brüno jest niby-ekspertem mody, ale przegina z ekscentryzmem i staje się persona non grata w Austrii. Wylatuje do JuEsEj, by zostać sławnym. I cały film to właśnie jego pogoń za poklaskiem. Chwyta się różnych narzędzi – agentów, akcji charytatywnych, wymieniania iPodów za afrykańskie dzieci i tego typu bzdur. Brüno miało być satyrą na próżny świat mody, na konsumpcjonizm i brak tolerancji. I choć momentami wydaje nam się, że zaczyna się ocierać o tę satyrę, zza rogu znów wyskakuje fiut, wibrator lub inny przyczynek do homoseksualnej scenki, nie wzbudzającej nic poza obrzydzeniem.
I nie bierzcie mnie za homofoba, ale nie wiem, co Cohen miał na celu wstawiając do filmu sceny nie dość, że najsmaczniejsze nie są, to jeszcze żadnej myśli ze sobą nie niosą – chyba, że to właśnie Cohena uznać za homofoba, który gejów uważa za obrzydliwych.
Ale nie mówię, że się nie śmiałem. Pewnie, że się śmiałem. Bo jak się nie śmiać, kiedy Bruno rozmawia z modelką, która twierdzi, że zawrócenie na wybiegu to jak przemnożenie liczby pi przez liczbę płyt Krzysztofa Krawczyka? Albo wtedy, gdy Brüno robi casting dla dzieci, a ich rodzicom nie przeszkadza nawet podpalony fosfor w otoczeniu ich latorośli? I to są momenty satyryczne. Dalej pusto.
Nie oglądajcie. Jeśli oburzył Was Borat, Brünona będziecie chcieli zlinczować. Obrazoburczy jest, prześmiewczy jest, inteligentny nie jest. A gdyby był, byłoby fajnie.
Brüno; premiera: 25.06.09; reżyseria: Larry Charles; scenariusz: Sacha Baron Cohen, Anthony Hines, Dan Mazer, Jeff Schaffer, Peter Baynham; obsada: Sacha Baron Cohen, Gustaf Hammarsten