Chaos i zezwierzęcenie nie muszą wyglądać odpychająco – ta myśl musiała pojawić się w głowie Bena Wheatleya, gdy czytał Wieżowiec J.G. Ballarda, powieść, która stała się kanwą jego najnowszego filmu. High-Rise to wysmakowana wizja postępującej społecznej degradacji, którą słynny autor zamknął w 40 piętrach futurystycznego budynku. I choć nie udało mi się zapoznać z literackim oryginałem przed obejrzeniem filmu Wheatleya, to mam przekonanie, że oddał pierwowzorowi należny szacunek.
W założeniu historia jest dość prosta – w bliżej nieokreślonym czasie i przestrzeni powstaje specyficzne osiedle, składające się z futurystycznych wieżowców, mających zapewniać mieszkańcom wszelkie niezbędne wygody. Mają więc oni do dyspozycji m.in. supermarket, kort do squasha, siłownię i basen, ale szybko okazuje się, że w ilościach deficytowych budynek dysponuje jedną z najpotrzebniejszych rzeczy – energią elektryczną. Ciągły brak prądu początkowo doskwiera jedynie mieszkańcom niższych pięter, którzy niczym w hierarchii społecznej są ludźmi mniej majętnymi od tych, którzy mieszkają wyżej. Szybko pojawiają się więc napięcia społeczne, a te – jak wiadomo – lubią przeradzać się w coś o wiele gorszego… Jednym z mieszkańców wieżowca, a zarazem naszym przewodnikiem po tym intrygującym świecie, jest dr Robert Laing (Tom Hiddleston), który szybko odczuwa na własnej skórze co oznacza hierarchia społeczna.
Spotkałem się z komentarzami, że Wieżowiec to jedna z najbardziej chorych wizji społeczeństwa we współczesnej literaturze – sposób, w jaki Ballard przedstawia demoralizację mieszkańców jest na równi fascynujący i odpychający. W kinie jednak podobnych spojrzeń na to zagadnienie było już sporo. Mnie najbardziej film Wheatleya najbardziej kojarzy się z Dogville Larsa von Triera, tylko przeniesione w środowisko przypominające bardziej to znane ze Snowpiercera czy – może nawet bardziej – z Dredda lub The Raid 2, gdzie przecież akcja także rozgrywała się w zdegenerowanych do cna wieżowcach. High-Rise to jednak inna stylistyka – choć akcja rozgrywa się w przestrzeni sugerującą nieokreśloną przyszłość, estetyka przypomina alternatywną rzeczywistość lat 70-tych. Kolorowe wnętrza i karoserie samochodów, dwurzędowe marynarki i bokobrody wyraźnie sugerują umiejscowienie wydarzeń w czasie, co w zestawieniu z utopijno-futurystycznym konceptem wieżowców wzmaga konsternację widza.
High-Rise to jednak tak naprawdę film o eksperymencie socjopsychologicznym. Wrzuceni do jednego budynku niczym do tygla, mieszkańcy zaczynają skakać sobie do gardeł. Mniej zamożni domagają się równomiernej dystrybucji dóbr (a najważniejszym z nich jest prąd), bogaci zaś roszczą sobie prawo do ustalania zasad obowiązujących w wieżowcu. Gdy dochodzi do konfrontacji, nie ma mowy o kompromisie – każda ze stron pragnie unicestwienia tej drugiej i dążą do tego w niewybredny sposób. Wheatley ukazuje to w niecodzienny sposób – walki nie toczą się w sposób zorganizowany, nie jest to też Bliztkrieg. Poczynaniami bohaterów kieruje chaos, który nie pozwala widzowi odgadnąć czyim zwycięstwem – o ile w ogóle – zakończy się ten konflikt.
Tak jak przypuszczałem, gra aktorska Toma Hiddlestona idealnie wpasowała się w dekadencko-dystopijny klimat High-Rise. Jego powściągliwość, podszyta nutą dobrze wychowanego szaleństwa, świetnie komponuje się z pogrążonym w anarchii społeczeństwem budynku. Antytezą Lainga jest natomiast postać o wielce sugestywnym nazwisku Wilder (ang. dzikszy), w którego brawurowo wciela się Luke Evans. To on jest wszystkim tym, co budzi pogardę bogaczy – prostak, brutal i impertynent, którego jednak nie sposób nie lubić. Dr Laing w tej układance lokuje się mniej więcej pośrodku – łaknący poklasku i blichtru ze strony bogatych, ostatecznie bardziej związany jest z niższymi warstwami społecznymi. Być może najlepiej protagonistę podsumowuje jedna z kwestii wypowiedzianych właśnie przez Wildera: Naprawdę niebezpieczne są takie samowystarczalne typy jak ty.
High-Rise nie nadyma się ani nie puszy – zawiera w sobie dokładnie tyle szaleństwa, ile możemy znieść nim sami popadniemy w otchłań obłędu. Film Wheatleya oferuje przy tym całą gamę doznań estetycznych: świetny, choć momentami nieco zbyt szybki montaż, wspaniałe kostiumy i scenografie, a także niezapomnianą muzykę z obłędną wersją S.O.S. zespołu ABBA w wykonaniu Portishead. Warstwa artystyczna pozwala lepiej znieść okrucieństwo prawdy płynącej z ekranu. Porównanie ludzi do zwierząt nie jest co prawda niczym nowym, ale w filmie Wheatleya wybrzmiewa wyjątkowo wiarygodnie. Bo tak naprawdę w surrealistycznym, pogrążonym w chaosie świecie przedstawionym w High-Rise ważne jest właśnie to – że jesteśmy zwierzętami i we właściwych okolicznościach nasza zwierzęca natura musi się ujawnić. Wystarczy jedynie stworzyć te okoliczności.
Tytuł: High-Rise
Premiera: 13.09.2015
Reżyseria: Ben Wheatley
Scenariusz: Amy Jump na podstawie powieści J.G. Ballarda
Zdjęcia: Laurie Rose
Muzyka: Clint Mansell
Obsada: Tom Hiddleston, Jeremy Irons, Sienna Miller, Luke Evans, Elisabeth Moss, James Purefoy, Keeley Hawes, Dan Renton Skinner, Sienna Guillory, Peter Ferdinando, Augustus Prew, Louis Suc