Czy nad ekranizacjami gier wideo wisi jakaś klątwa? Czy to zły urok rzucony przez wściekłych fanów lub programistów, którzy nie chcą, by ich dzieła reinterpretować za pośrednictwem innego medium? Bez względu na to, co jest powodem trwającej od kilku dekad czarnej serii ekranizacji gier komputerowych, nie zanosi się na to, by cokolwiek w tym względzie miało się zmienić. Swoją cegiełkę do tej beznadziei dołożył właśnie urodzony w Polsce Aleksander Bach, którego pełnometrażowy debiut reżyserski Hitman: Agent 47 właśnie gości na naszych ekranach.
Gdybym napisał, że filmowa reanimacja kultowej gry nie powiodła się, to tak, jakbym nie napisał nic. Film w połowie polskiego debiutanta jest tak nieprzyzwoicie zły, że powinno pokazywać się go w szkołach filmowych jako materiał dydaktyczny pt. Jak nie robić blockbusterów. Termin blockbuster jest zresztą w przypadku nowego Hitmana gigantycznym nadużyciem, gdyż poza kilkoma strzelaninami, pościgami i fatalnie wyreżyserowanymi sekwencjami walki nie ma w tym filmie nic z tego, za co kochamy wielkie kinowe widowiska. Debiut Bacha jest bowiem całkowicie wyprany ze spontaniczności, humoru i ducha przygody, które najbardziej kojarzą nam się z letnimi przebojami kinowymi.
Nie można Agentowi 47 odmówić rozmachu – dzieje się sporo, choć topornie, a zmiany plenerów i wnętrz są dość regularne. Trup ściele się gęsto i krwisto, a ulice raz po raz demolowane są przez superszybkie samochody. Cóż jednak z tego, skoro niektóre sekwencje prezentują się tak, jakby eksperci od efektów specjalnych – zamiast potężnego software’u – dysponowali jedynie wersją demo jakiegoś podrzędnego programu do obróbki wideo? Zwiastun Hitman: Agent 47 prezentował się okazale, a w co bardziej optymistycznych kinomanach zapłonął płomyk nadziei na całkiem udaną produkcję. Tymczasem film Bacha razi wykonawczym niedbalstwem i stosowaniem najbardziej trywialnych rozwiązań znanych z kina akcji, nawet nie nawiązując do specyficznej atmosfery znanej z flagowego produktu Io-Interactive. Ale czy mogło być inaczej, skoro ktoś z 20th Century Fox wpadł na to, by scenariusz napisał Skip Woods – ten sam, który osiem lat temu poległ przy okazji pierwszej ekranizacji historii o Agencie 47?
Hitman: Agent 47 nie jest blockbusterem z co najmniej jeszcze jednego powodu – w zdecydowanej większości hollywoodzkich widowisk występują prawdziwe gwiazdy. Uznane nazwiska, które mogą pochwalić się świetnymi wynikami w box office, ważnymi nagrodami czy po prostu zaawansowanym celebryctwem. Żaden z występujących w filmie Bacha aktorów nie spełnia tych kryteriów – Ruperta Frienda słabo kojarzą nawet najwięksi kinomani, Hannah Ware będzie dla nich kompletnie anonimowa, a podejrzanie spuchnięty Zachary Quinto udowadnia, że nie bez powodu został nowym wcieleniem startrekowego sztywniaka Spocka. Żenujący poziom gry aktorskiej tej trójki powoduje, że nawet nieliczne próby wprowadzenia humoru do drętwej fabuły kończą się fiaskiem. Zaiste, wybór takich wykonawców planu ekranowej reanimacji słynnej gry należy uznać za sabotaż.
Hitman: Agent 47 zawodzi na całej linii. Nie bawi, nie ekscytuje, nie oddaje klimatu pecetowego pierwowzoru. Wpisuje się za to w fatalny trend nieudanych ekranizacji gier komputerowych, wśród których niezwykle rzadko trafiają się choćby poprawne produkcje. Debiutant, mimo 35 milionów dolarów budżetu, stworzył półprodukt, który zamiast zrehabilitować kinową wersję Agenta 47 jeszcze bardziej go pogrąża. Będzie lepiej dla tej postaci, jeśli już nikt nie podejmie podobnej próby.
Tytuł: Hitman: Agent 47
Premiera: 19.08.2015
Reżyseria: Aleksander Bach
Scenariusz: Skip Woods, Michael Finch
Zdjęcia: Óttar Guðnason
Muzyka: Marco Beltrami
Obsada: Rupert Friend, Hannah Ware, Zachary Quinto, Thomas Kretschmann, Ciarán Hinds