Jako 40-letni debiutant zachwycił jury festiwalu w Gdyni, ze Sztuczkami objechał chyba cały glob, a teraz podbija serca widzów przepiękną opowieścią o życiu wbrew życiu. Na Dolnym Śląsku czuje się równie dobrze, jak nad Pacyfikiem, a jego styl można określić jako baśniowy dokumentalizm. Panie i panowie – oto Andrzej Jakimowski.
Dystans pomiędzy Wałbrzychem a Lizboną to 3 tys. km. Jak taką odległość przekłada się na język filmowy?
Nigdy nie musiałem się nad tym zastanawiać, gdyż czuję się zadomowiony w obu tych miejscach. Tak naprawdę te 3 tys. km to nie jest dużo, bo dziś Europa wydaje się coraz mniejsza, a odległość przestaje mieć znaczenie, także w języku filmowym.
Wyjazd do dalekiej Portugalii nie wymagał od pana zmiany perspektywy, twórczego spojrzenia?
Nie, dlatego że przy moim podejściu – trochę dokumentalnym, obserwatorskim – jestem otwarty na nowe miejsca. Zawsze mnie interesowało, jak wygląda tkanka życia, tkanka miasta czy po prostu miejsca, do którego jadę, bez względu na to, czy jest to prowincja, jak w Zmruż oczy, czy europejska stolica. Czerpię z tego, co uda mi się znaleźć na miejscu, a znajduję to właśnie w ten dokumentalny sposób.
Mówi pan o dokumentalizmie, a jednak w pańskich obrazach sporo jest kreacji, tworzy się swoista baśniowa wersja danego miejsca. Nie oszukuje pan trochę widzów?
Obraz życia w moich filmach jest obrazem prawdziwym – kiedy filmuję ulicę, nie zamykam ruchu, wszystko dzieje się tak jak w rzeczywistości. Kiedy portretuję osoby niewidome, w większości nie są to aktorzy – w Imagine tylko dwoje niewidomych bohaterów zostało wykreowanych przez doświadczonych artystów. Jest nawet taka tendencja w kinie, by nie pokazywać twarzy osób niewidomych w zbliżeniu, bo niektórym widzom mogłyby wydać się szokujące. Ja nie potrafiłbym nie pokazać czegoś, o czym chcę powiedzieć – obrazy, które tworzę, są zgodne z rzeczywistością, nawet jeśli komuś wydaje się inaczej. Dążę do konkretu, a konkret bierze się z codziennego życia.
Lubi pan pracować z naturszczykami?
To bardzo cenne doświadczenie i niebywała zaleta powstałego później obrazu. W Sztuczkach wielu aktorów to naturszczycy, ludzie, których wziąłem do filmu prosto z ulicy. Ci ludzie wnoszą do historii autentyzm, swoje specyficzne gesty, powiedzonka, zachowania. Nie nazwałbym tego oszukiwaniem widza, bo bierze się to z czegoś naprawdę konkretnego, nie wymyślonego.
A warstwa wizualna pańskich filmów? W nich nawet najbardziej ponure okolice wydają się atrakcyjne.
Trudno mi powiedzieć, czy tak faktycznie jest. To raczej reakcja na bylejakość świata, w którym żyjemy, na chaos i bezguście, których doświadczam. Ale świat tak naprawdę nie jest pełen chaosu i bezguścia – jest piękny, a ja pokazuję go takim, jakim go widzę.
Pańscy bohaterowie często afirmują życie, niewidomi młodzi ludzie w Imagine są pełni energii, nie zamykają się w sobie. Ich opiekunowie wydają się ograniczać ten zapał. Czuje się pan krytykiem nihilizmu?
Na pewno staram się, by zawsze coś pozytywnego wynikało z przesłania moich filmów. Natomiast to, że moje filmy odbierane są jako ciepłe, przyjemne i motywujące, a przez to trochę oderwane od innych obrazów świata, bierze się raczej z tego, że zbyt wiele jest właśnie takich chamskich i prostackich obrazów. W dodatku często świat ukazany jest w nich w sposób niechlujny, a więc niezachęcający do otwartości. Ja uważam, że świat jest interesujący i po prostu staram się go ukazywać tak, jak faktycznie wygląda.
Bohaterowie Imagine nie wiedzą, jak on wygląda.
W Imagine świat przedstawiony to także świat wyobrażony. Widzimy go także dlatego, że niewidomi potrafią go sobie wyobrazić, to nie jest świat realistyczny, ukazany w skali 1:1. A jednak mimo wszystko buduję go z konkretów, z prawdziwych ludzi, nie-aktorów, a także z prawdziwych obrazów miasta. Jeżeli taka wersja świata wydaje się komuś niewystarczająco brzydka, to nic nie mogę na to poradzić [śmiech].
We wszystkich filmach opowiada pan o prowincji – bo przecież także niemały Wałbrzych i wielką Lizbonę pokazał pan w sposób intymny, nostalgiczny. Podobnie o prowincji opowiada Andrzej Barański. Czuje pan pewną ideową wspólnotę ze starszym kolegą?
Tak, ale w tym sensie, że prowincja jest wszędzie, w każdym. Jeżeli pojedzie pan do Nowego Jorku, to nie może pan kręcić tylko na głównych ulicach, gdzie stoją największa banki i butiki. Znajdzie pan tam z łatwością także miejsca z ducha prowincjonalne, np. Canal Street, która znajduje się na Manhattanie, a wygląda jak żywcem wzięta z Ameryki Południowej. Nawet w wielkich metropoliach mamy przecież jakieś wszechświaty lokalne, osobne, i ja lubię zanurzyć się właśnie w tych mikrokosmosach. Według mnie to tam właśnie życie jest najprawdziwsze.
Prowincja to życie?
Niekoniecznie prowincja, ale to, co lokalne, rdzenne. Nie szukam prowincji, ale życia właśnie, a taki metropolitalny obraz świata jest fałszywy, wzięty rodem z kina klasy B. Lubię kino Barańskiego i wydaje mi się, że on szuka w kinie tego, co ja.
Podobnie jak Barański jest pan przykładem prawdziwego autora. Czy to wpływa na to, że nie rozpieszcza pan swoich fanów – na przestrzeni 10 lat zrobił pan tylko 3 filmy?
Tak, ja nie mogę inaczej – muszę te obrazy robić sam, bo są zbyt osobiste i niesformatowane, by mógł się nimi zająć przemysł filmowy. Oczywiście, odbija się to na czasie realizacji, ale ja zupełnie nie mam potrzeby, by robić film za filmem. Nie wiem, czemu miałoby to służyć. Wiele osób zadaje mi podobne pytania, a one za każdym razem wydają mi się dziwne.
Może – mając w pamięci pana dość późny debiut – widzowie spodziewali się, że będzie chciał pan nadrobić stracony czas?
Być może, ale ja nie czuję, że ten debiut odbył się zbyt późno ani że muszę coś nadganiać. Uważam, że czasem lepiej siedzieć cicho, jeżeli nie ma się niczego ważnego do powiedzenia. Jest wiele rzeczy, o których po prostu nie warto robić filmów. Swój rytm pracy uważam za bardzo naturalny.
Często reżyserzy, patrząc z perspektywy kilku lat, wiele rzeczy chcieliby w swoich filmach poprawić. Czy pański rytm pracy sprawia, że różni się pan w tym względzie od innych twórców?
Tak, gdyż ja mam dokładnie odwrotnie – gdy kończę film, jestem całkowicie niezadowolony. Dopiero po pewnym czasie dostrzegam, że tego czy owego po prostu nie dało się lepiej zrobić, a wtedy wszelkie wady stają się zaletami.