Dawno nie widziałam tak pięknego filmu – powiedziała moja żona po wyjściu z seansu Wielkich oczu Tima Burtona. Słowo dawno jest może nieco przesadzone, gdyż oboje wciąż jesteśmy pod wrażeniem zeszłorocznego Grand Budapest Hotel, ale trzeba przyznać, że ostatnim filmem, który wywarł na nas równie wielkie wrażenie, było właśnie dzieło Wesa Andersona. Nie ma co porównywać – historia opowiedziana przez Burtona nie może stawać w szranki ze wspaniałym, stworzonym z pietyzmem światem pewnego fikcyjnego hotelu. Charakteryzuje ją jednak podobna dbałość o formę i lekkość, dzięki którym jest ona na równi prawdziwa i baśniowa.
Prawdziwa, bo opowiada o trudnej walce Margaret Keane o jej twórczość i dobre imię, baśniowa, bo skąpana w rozświetlonych barwach i precyzyjnych kadrach Burtona. To właśnie na magicznych wizualiach i znakomitej grze aktorskiej opiera swe najnowsze dzieło autor Eda Wooda, który porzuca mroczne, przerażające wnętrza na rzecz iście andersonowskich kolorów i scenerii. Wielkie oczy to wszak film o malarzach – tych prawdziwych i tych samozwańczych – a trudno o sztukę bliższą malarstwu niż kino. Tim Burton przygląda się historii 87-letniej dziś malarki, która przez kilka dekad milczała, gdy jej mąż przypisywał sobie autorstwo szalenie popularnych w latach 50-tych i 60-tych XX w. obrazów dzieci o tytułowych oczach. Czuć w tej opowieści sentyment reżysera – Margaret w wydaniu Amy Adams jest bezbronną owieczką, której kibicuje się od pierwszych minut filmu, a jej obrazy – choć trudno uznać je za sztukę wysoką – w oczach widza szybko stają się arcydziełami, których należy heroicznie bronić.
Po drugiej stronie barykady staje demoniczny Christoph Waltz w roli Williama Keane’a, męża-uzurpatora i tyrana. Artystyczny oszust początkowo wmawia żonie, że podpisanie obrazów jego imieniem i nazwiskiem będzie korzystniejsze dla nich obojga, później zaś sam zaczyna wierzyć w to, że jest autorem kultowych wielkich oczu. Stłamszona Margaret długo pozwala mężowi na upokorzenia, jednak przeprowadzka na Hawaje i niespodziewane doświadczenie religijne sprawia, że malarka wypowiada wojnę swemu ciemiężycielowi. Przyjemnie ogląda się tę metamorfozę – w czasach, gdy kobiety z rzadka osiągały sukces w świecie sztuki (w filmie Margaret sama wymienia Georgię O’Keefe, którą należy jednak zaliczyć do grona nielicznych wyjątków), bohaterka decyduje się stanąć w obronie nie tyle siebie, co swojej sztuki. Doskonały popis umiejętności dają Adams i Waltz – ona jako wcielenie kruchości i wrażliwości, on jako prawdziwy żywioł, przyćmiewający żonę swym wybujałym ego.
Na nic jednak zdałaby się wspaniała gra aktorska, gdyby nie zaplanowane w najdrobniejszych szczegółach scenografie, kostiumy i rekwizyty, które z jednej strony wprowadzają nas w klimat epoki, z drugiej zaś tworzą atmosferę na pograniczu arcydzieła i kiczu – dwóch pojęć, które równie często przypisywane były twórczości Margaret Keane. Nie ma tu złośliwości – sama artystka nigdy nie zabiegała o przychylność krytyków, lecz o uznanie odbiorców dla jej dość dosłownej sztuki. Wielkie oczy także nie grzeszą alegorycznością – poza zawartym niejako przy okazji komentarzem na temat łatwości, z jaką ktoś może zostać okrzyknięty geniuszem, film Burtona to po prostu świetny biopic, który powstał jako ekranizacja interesującego życiorysu.
Życiorysu, który dał kinu wiele wspaniałych, brawurowych scen – jak choćby ta finałowa z sali sądowej w Honolulu. Burton w Wielkich oczach daje widzom odetchnąć od swojego ciężkawego i nie do końca już chyba świeżego stylu. Wprowadza lekkość opowiadania, rozświetla plany i daje szansę nowym aktorom. Takiego Tima chcemy widzieć częściej!
Tytuł: Wielkie oczy
Tytuł oryginalny: Big Eyes
Premiera: 13.11.2014
Reżyseria: Tim Burton
Scenariusz: Scott Alexander, Larry Karaszewski
Zdjęcia: Bruno Delbonnel
Muzyka: Danny Elfman
Obsada: Amy Adams, Christoph Waltz, Krysten Ritter, Madeleine Arthur, Delaney Raye, Danny Huston, Jason Schwartzman, Terence Stamp, James Saito, Jon Polito