Co można robić ze swoim życiem, będąc bogatym 65-latkiem w Rzymie? Można bywać w operze w dystyngowanym towarzystwie, chadzać na bankiety w smokingach i przestrzegać etykiety. Można też, tak jak Jep Gambardella, wyznawać czysty hedonizm, paląc, pijąc i jedząc wszystko, czego się zapragnie, uprawiając miłość z pięknymi kobietami i – od czasu do czasu – przeprowadzając wywiad z modnym pseudoartystą. Bohater Wielkiego piękna Paolo Sorrentino to pierwsza od dawna ekranowa postać, która cieszy się życiem przez duże Ż.
A przecież protagonista poprzedniego dzieła włoskiego reżysera, Wszystkich odlotów Cheyenne’a, był kimś zupełnie innym – wycofanym, posępnym, skrywającym wieloletni ból i żal. Kreowany wówczas przez Seana Penna były muzyk wzbudzał współczucie i sprawiał wrażenie człowieka, któremu życie niewiele już może zaoferować. Najnowszy obraz twórcy Boskiego to prawdziwa wolta w stosunku do historii Cheyenne’a – podstarzały, ale wciąż atrakcyjny dla kobiet Jep jest prawdziwą duszą towarzystwa, regularnie organizującym fantastyczne przyjęcia i znającym bodaj wszystkich najważniejszych obywateli Rzymu. Wymowna jest jedna z pierwszych sekwencji – oto wrzuceni zostajemy w sam środek dzikiej imprezy, w której głośna muzyka przerywana jest odgłosami rozkoszy. W jednej chwili na ekranie pojawia się ujęcie pleców bohatera, który niespiesznym, tanecznym krokiem obraca się w stronę kamery. Szeroko uśmiechnięty, z papierosem w ustach – oto Jep Gambardella, król życia.
To, że jest to tylko jedna strona medalu, nie stanowi dla nas większego zaskoczenia. Choć nie ma w Wielkim pięknie wyraźnej osi fabularnej, w miarę rozwoju wydarzeń daje się zauważyć stopniowa metamorfoza protagonisty. Cyniczny utracjusz zaczyna dostrzegać, że jego codzienność pozbawiona jest znaczenia, a przyczynkiem do rozważań nad własnym położeniem staje się wiadomość o śmierci dawnej ukochanej, która okazała się być jedyną prawdziwą miłością w ponad sześćdziesięcioletnim życiu Gambardelli. Bohater, który ma na koncie jedną znakomitą powieść, od 30 lat pozostaje nieaktywny na polu literackim, jednak przemiany zachodzące wokół niego i w nim przywołują myśli o powrocie do pisarstwa. Wiemy jednak, że są to jedynie mrzonki – mimo całej sympatii, jaką wzbudza Jep, nie mamy wątpliwości, że jest niezdolny do wielkich czynów. Jego plany kończą się wtedy, gdy zaczyna się kolejne przyjęcie; jego zapał kończy się wraz z zawartością butelki.
Podczas urodzinowego przyjęcia jedna ze znajomych jubilata krzyczy Wszystkiego najlepszego Jep, wszystkiego najlepszego Rzymie!, a my z pełną świadomością moglibyśmy pomiędzy dwoma adresatami tych życzeń postawić znak równości. Bo choć nie jestem skory do wskazywania kolejnych analogii pomiędzy Wielkim pięknem a filmami Felliniego, Sorrentino dorównuje mistrzowi z Rimini namiętnością, z jaką portretuje stolicę Włoch, opowiadając jednocześnie historię swego bohatera. Gambardella mówi o Rzymie niemal bez przerwy – afirmuje go, by za chwilę bezwzględnie skrytykować; wylicza zalety zamieszkiwania w stolicy, poprzedzając go wywodem o mizerii rzymskiego życia towarzyskiego. Jep i jego miasto mają już wspólny układ krwionośny, wspólne serce i mózg. Protagonista żyje Rzymem, odwzajemniając mu jego miłość i opiekę. Diagnoza Sorrentino jest jednak dość gorzka – wielokrotnie w humorystyczny sposób punktuje hipokryzję i dwulicowość członków zaawansowanej wiekiem bohemy, a także niezrozumiały pęd do wątpliwej jakości sztuki. Ale choć Wielkie piękno może wydawać się wyrazem obaw o kondycję Wiecznego Miasta, jedno z rozpoczynających film ujęć ze słynnym cytatem Garibaldiego Rzym albo śmierć każe nam sądzić, iż podobnych obaw nie mają sami Rzymianie.
Niesamowity fresk Sorrentino ma w sobie wszystko, czego moglibyśmy oczekiwać od kina – zachwycające zdjęcia, brawurową grę aktorską, idealnie dobraną ścieżkę dźwiękową, znakomite dialogi, a w warstwie emocjonalnej humor i wzruszenie. To rzadka sytuacja, gdy trudno jest wskazać w dziele filmowym słaby punkt, choć trzeba przyznać, że Wielkie piękno nie jest najlepszą propozycją dla tych, których w kinie szukają klasycznej narracji i czystości gatunkowej. Już początek filmu, bardzo impresyjny w formie, zapowiada dzieło niezwykłe, pozbawione liniowej struktury fabularnej, ale zachwycające dla oka i nieprzewidywalne. Nie po raz pierwszy przekonujemy się, że kolor i dźwięk to dwa elementy kompozycji filmowej niezwykle ważne dla Sorrentino, dzięki czemu warstwa audiowizualna – nawet w całkowitym oderwaniu od znakomitej treści – jest dziełem sztuki sama w sobie.
Nie byłaby nim jednak, gdyby nie absolutnie zachwycający Toni Servillo. Aktor, który nieśmiało próbował zaistnieć w filmie już na początku lat 90-tych, stał się artystą wybitnym właśnie dzięki współpracy z 43-letnim reżyserem, który odkurzył kampanijczyka i regularnie wydobywa z jego niezwykle plastycznej twarzy całą gamę emocji. Jep Gambardella to ich prawdziwy wulkan – uśmiecha się kpiarsko, spontanicznie płacze po ukochanej, ciepło pociesza nieznajomego i cynicznie punktuje powierzchowność jednej ze swych przyjaciółek. Zasępia się, gdy zdarzy mu się wstać za wcześnie, bywa bezczelnie bezpośredni, dojmująco szarmancki i taktownie współczujący. Bohater Wielkiego piękna – jak sam mówi – w młodości chciał zostać królem życia. Obejrzyjcie i osądźcie sami czy mu się udało.
Tytuł: Wielkie piękno
Tytuł oryginalny: La grande bellezza
Premiera: 21.05.2013
Reżyseria: Paolo Sorrentino
Scenariusz: Paolo Sorrentino, Umberto Contarello
Zdjęcia: Luca Bigazzi
Muzyka: Lele Marchitelli
Obsada: Toni Servillo, Carlo Verdone, Sabrina Ferilli, Carlo Buccirosso, Pamela Villoresi, Galatea Ranzi, Giovanna Vignola